6. Zioła i poranna rosa. Na wsi nie było żadnej opieki lekarskiej. Nikogo nie było stać na opłacenie lekarza. Leczyły babki, znachorki, zielarki, szeptuchy.
Moja siostra Marysia zachorowała raz na odrę czy może jakąś inną przypadłość. Miała wysypkę i dużą gorączkę. Przez dwa dni majaczyła, nie chciała jeść, ani pić. Krzyczała przez sen. Było to latem, w czasie żniw, więc mama z tatem musieli iść w pole. My z Elkiem siedzieliśmy przy chorej, odganialiśmy muchy, zwilżaliśmy szmateczką spękane usta, kładliśmy na czole wilgotny ręcznik. Marysia nie chciała nawet smoka. Ale lekarza mimo to nikt nie wzywał, po prostu nie było nas na niego stać. I tak codziennie mama przed wyjściem w pole dawała nam wskazówki, jak mamy postępować, a gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego, mieliśmy ją zawołać. Na szczęście Mania po kilku dniach wyzdrowiała – spadła gorączka, wrócił apetyt. Mania jednak była jakaś pechowa – natępnego roku złamała rękę. Nie powieziono jej jednak do lekarza do Bielska, choć było tam przecież blisko, około 7 km. Tato założył konia i pojechali gdzieś daleko pod Hajnówkę, do tak zwanego kostoprawa – tego co naprawia kości. Był to zwyczajny prosty chłop, rolnik. Wziął pomacał chorą kończynę, powciskał wystające kości, a „naprawioną” rękę włożył pomału do czegoś w rodzaju korytka z suchej kory. Mnie kazał przytrzymać to wszystko, a sam mocno obwiązał korytko łykiem – miękką korą z wierzby – usztywniając złamaną kończynę. Po miesiącu ręka zrosła się, nawet śladu po złamaniu nie było. Nie pamiętam, czy ojciec płacił coś za tę usługę, wiem natomiast z pewnością, że nigdy żaden znachor albo babka nie powiedzieli potrzebującemu pomocy, że ma tyle a tyle zapłacić. Po prostu biedny ratował biednego. Jak ktoś miał, to dawał parę groszy, jajka albo kurę.
Jeździli ludzie do babki do Orli. Ta popatrzyła w szklankę wody, kazała choremu trochę się napić, przykrywała chorego lnianą ścierką, modliła się, coś tam szeptała – stąd nazywano ją szeptuchą. Posypywała głowę chorego zbożem, dawała kawałeczek chleba i kazała wracać do domu nie oglądając się za siebie. Chleb należało wyrzucić na najbliższych rozstajnych drogach – wtedy chory „rozstawał” się ze swoją chorobą. O dziwo – pomagało. Po dziś dzień ludzie jeżdżą do Orli, chyba już do wnuczki tamtej babki.
Mama też znała się na ziołach. Potrafiła
„odczyniać” uroki,
„okadzić” zauroczonych czy przestraszonych. W jedno Boże Narodzenie „chodzili z Herodem”. W grupie była duża, biała śmierć z kosą i czarnymi żebrami wymalowanymi na prześcieradle. Był też diabeł, koza, Cygan, Żyd i cała świta królewska. Ta straszna biała śmierć rzuciła się nagle na mnie i założyła kosę na szyję, jakby chciała mi ściąć głowę. Bardzo się przestraszyłem, płakałem, a nocami zrywałem się ze snu i krzyczałem, że śmierć chce mnie zarżnąć. Poszła więc mama po chłopaków, znalazła tego, który był śmiercią i ucięła mu kosmyczek włosów. Potem wyjęła z pieca żar, włożyła go do glinianego garnka i rozdmuchała. Postawiła mnie w rozkroku, na żar wsypała jakichś ziół i wrzuciła kosmyk włosów „śmierci”. Unoszący się dym miał woń palonego kadzidła. Dymiący garnek mama przekładała między moimi nogami raz robiąc ósemki, innym razem koła. Podczas całej ceremonii nałykałem się sporo tego słodkawo-mdłego dymu. Mama ciągle coś szeptała. Nagle zrobiłem się senny i usnąłem. Obudziłem się w łóżku. Nic mnie nie bolało i, najważniejsze, byłem spokojny. Od tej pory nie krzyczałem po nocach.
Mama była bardzo odważna, jeśli chodzi o różne
„zabiegi”.
Któryś z dzieciaków we wsi miał „kurzy pypeć”. Nie wiem, co to takiego, ale z tego powodu źle mówił. Mama mówiła, że wiązadełko pod językiem było za mocno przyrośnięte. Wzięła więc brzytwę, opaliła nad świecą, podniosła dziecku język i trochę nacięła. Pacjent wrzeszczał wniebogłosy. Mama kazała płukać usta rumiankiem i ranka szybko się zagoiła, a dziecko zaczęło mówic normalnie.
Mama leczyła też i „zamawiała” od bólu zęby. Jak była dziura, wkładała w nią namoczoną w spirytusie watkę, to znowu kazała okładać dziąsła bolącego zęba czosnkiem. Przyszła raz do mamy Wiera Jerjowa, żeby zamówić ząb. Czosnek nie pomógł. Mama kazała jej przyjść wieczorem, jak wzejdzie księżyc. Były już przymrozki. Wiera przyszła o dziesiątej. Tej nocy akurat wypadała pełnia. Przed naszym domem zamiast schodów była płyta z kamienia. Mama ubrała się ciepło, usiadła w sieni na stołeczku i uchyliła drzwi na podwórko. Wierze kazała zdjąć walonki, stanąć na tym namarzniętym kamieniu w samych skarpetkach, patrzeć na księżyc i powtarzać za mamą słowa: „O zęby, moje zęby, o czemuż wy takie bolące, czemuż mi tak dokuczacie, a co ja wam złego zrobiła. O księżycu mój luby spraw, żeby przestały boleć moje zęby”. Mama mówiła pomału, spokojnie, a zmarznięta na kamieniu Wiera powtarzała jak automat, szczękając z zimna zębami i przeskakując z nogi na nogę. Ciągle pytała, kiedy będzie koniec, bo jej strasznie zimno i już dłużej nie wytrzyma. Mama uspokajała ją i prosiła księżyc o pomoc, i znowu kazała coś tam powtarzać. Wreszcie Wiera nie wytrzymała i zmarznięta wpadła z płaczem do domu. Trzęsła się z zimna, nie mogła mówić, szczękała zębami, dygotała, płakała. Mama roztarła jej nogi, wlewając powoli coraz to więcej goracej wody. Zaparzyła rumianku z malinami i kazała napić się dużo gorącego napoju. Wiera dostała rumieńców i uspokoiła się. Mama wyciągnęła z pieca jej ciepłe walonki i kazała je nałożyć. Wierze zrobiło się dobrze i ciepło. Mama zapytała: – Wiera, a jak twoje zęby? – Oj, diadino (ciociu), z tego zimna to ja całkiem zapomniała o nich, nic już mnie nie bolą – odrzekła Wiera i szczęśliwa poszła do domu.
Od przeziębienia mama zawsze stawiała
bańki.
Jak nie było baniek, brała szklankę, wypychała lnianymi pakułami, podpalała i szybciutko stawiała na bolące miejsce. Jak miejsca po bańkach były ciemne, nieraz aż czarne, świadczyło to o chorobie, o mocnym przeziębieniu. Na wsi bańki były bardzo modne – od wszystkiego.
Raz kiedyś przyleciała do mamy z płaczem Kabia Nazarowa, nasza sąsiadka i zaczęła prosić, żeby szybko z nią poszła, bo tata źle się czuje. Po powrocie mama ze śmiechem opowiedziała nam, co zaszło. Nazara bolał brzuch. Nazarycha zaczęła leczyć go na swój sposób. Wzięła duży gliniany dzbanek, wypchała go pakułami, podpaliła i szybko postawiła dnem do góry na bolący brzuch. Dzban zaczął go wciagać do środka. Nazar wrzeszczał i wołał ratunku, bo strasznie go bolało. Nazarycha próbowała oderwać dzban od brzucha – nie dała rady, za mocno był przyssany. Potem przyszła mama, wzięła wałek i walnęła nim w garnek. Ten rozpadł się i po bólu.
Mieliśmy króliki. Pewnego razu poszedłem w pole na miedzę nażąć sierpem trochę trawy. Sierp trzymałem pierwszy raz w ręku. Wziąłem trawę w garść, pociągnąłem sierpem i... uciąłem opuszkę w lewej dłoni. Opuszka spadła na trawę. Rzuciłem sierp, odszukałem odcięty kawałek i przyłożyłem go z powrotem do palca. Narwałem krwawniku, roztarłem go i przyłożyłem do rany. Całość owinąłem liśćmi z buraka i mocno przytrzymując opatrunek, wróciłem do domu. Jak mama przyszła z pola, rana już nie krwawiła, a przylepiony kawałek dobrze się trzymał. Brzegi zaczęły z czasem zarastać, ale pojawiła się ropa. Ręka bolała i puchła. Wtedy mama jednym szarpnięciem zerwała nieszczęsny opuszek, a ranę wyczyściła i przemyła rumiankiem. Potem przykładała babkę i rana w końcu się zagoiła.
Mama znała się na ziołach, latem zbierała je sama i nam też kazała zbierać. Były to: lipa, głóg, maliny, jarzębina, sporysz w zbożu, dziewięciosił
(ziele od wszystkiego),
czarne jagody, babka, podbiał, waleriana, skrzyp polny, tzw. koński szczaw, niezastąpiony w biegunce dziurawiec, korzeń tataraku, podróżnik i inne zioła.
Dorastającym dzieciom zaczynały wypadać mleczne zęby. Jak ząb zaczynał się ruszać, mama wkładała palec do buzi i mocno go popychała. Ząb wypadał. Czasem zawiązywała mocną nić na zębie i szarpała ją energicznie, aż osiągnęła zamierzony skutek. Któregoś razu, gdy mama była w polu, postanowiłem sam wyrwać ruszający się ząb. Obwiązałem go szpagatem, szpagat przymocowałem do klamki i zawołałem brata, żeby szybko do mnie przyszedł. Szarpnięcie drzwiami i ząb wyrwany. Wyrwanych zębów nie można było wyrzucać byle gdzie. Najlepiej było rzucić go gdzieś pod piec, gdzie czasem biegały myszki, i powiedzieć: Myszko, myszko zabery moho kostianoho, a daj mni zdorowoho i stalnoho. Miało to gwarantować, że nowe zęby będą zdrowe i mocne jak stal.
Jak dorosłych bolała głowa, mama przykładała na nogach pijawki. Jak pijawka już się napiła, robiła się gruba i sama odpadała. Mama wyciskała z nich krew i z powrotem wkładała je do butelki. Po wyglądzie wyciśniętej krwi mama rozpoznawała, czy „pacjent” jest mocno chory, czy szybko wyzdrowieje. Jeśli u kogoś po oderwaniu pijawki sączyła się krew, mama przykładała do ranki krwawnik.
Elek pomagając przy wyrzucaniu z chlewa gnoju, jak zwykle pracował na bosaka. Niestety, wbił w stopę widły. Wyjął je jakoś, ale strasznie po tym wrzeszczał, a noga mocno krwawiła. Mama wymyła nogę wodą, potem rumiankiem, a potem zaczęła wyciskać krew. Wysysała ją i wypluwała. Gdy rana była już czysta i płynęłą jaśniutka krew, mama przyłożyła do niej krwawnik. Potem zmieniła krwawnik na babkę i noga powoli się zagoiła.
Były też sposoby na kurzajki, czyli małe narośla na dłoniach. Brało się lnianą nić i przykładało do każdej kurzajki, a następnie nad kurzajką zawiązywało się supełek – musiało być ich w sumie tyle, ile było kurzajek. Nić z supełkami zakopywało się pod okapem. Innym sposobem na kurzajki było jaskółcze ziele. Jak zakwitło, trzeba było przełamywać pędy, z których sączył się żółtopomarańczowy sok. Tym sokiem smarowało się kurzajki.
Proste, ludowe sposoby stosowało się właściwie na wszystkie dolegliwości. I tak, gdy na oku pojawiał się dokuczliwy jęczmień, trzeba było wstać o świcie, przemyć oczy poranną rosą i pójść do stodoły, żeby przez szparę w ścianie obejrzeć wschód słońca. Na oparzenia z kolei stosowało się zsiadłe mleko i białko z rozbitego jajka. Na wrzody i rany pomagały: babka, liść młodej olszyny, orzecha włoskiego, aloes i kit pszczeli, zwany smółką. Liszaje wypalało się. Na bolące miejsce kładło się wilgotną lnianą szmatkę, na to pakuły i wszystko to trzeba było zapalić. Gdy trafiło się zapalenie ucha, mama robiła z papieru długa rurkę, cieńszy jej koniec wkładała do ucha, a grubszy zapalała. Powstawał ciąg – ciepłe powietrze rozgrzewało ucho od wewnątrz. Po tym zabiegu trzeba było zatkać je watką i obwiązać głowę ręcznikiem.
W tamtych czasach zupełnie inaczej podchodzono do spraw
higieny.
Dzieci zawsze chodziły brudne. Jeśli zdarzyło się, że smok wpadł do piachu, podnosiło się go, trochę otrzepywało, czasem wytarło o spodnie i znowu do buzi. A dziś? Jak tylko coś spadnie na czystą podłogę, od razu trzeba to wyrzucić do kosza albo bardzo dokładnie umyć.
Latem bawiliśmy się przed domem w piasku. Fundament domu był kamienny na zaprawie wapiennej. Prawie każde dziecko wydłubywało tę zaprawę spomiędzy kamieni i zjadało ze smakiem. Pod dachem było dużo jaskółczych gniazd. Lubiliśmy patrzeć, jak dorosłe ptaki przynoszą pisklakom owady. Za każdym razem małe jaskółeczki szeroko otwierały dziobki. Mama jaskółka oczyszczała też gniazdo, wyrzucając na zewnątrz odchody pisklaków. Gdy jaskółeczki nieco podrosły, same załatwiały się już na zewnątrz, a na ziemi pełno było małych, zaschniętych ptasich kupek. Gdy malutkie dziecko znajdowało taką grudkę, od razu próbowało ją zjeść. Krzyczeliśmy wtedy: „pe, pe, wyrzuć!” Jeśli dziecko nie posłuchało, wyciągaliśmy siłą jaskółcze odchody z buzi. A ile razy nie zauważyliśmy i bobas zjadał te przysmaki...Nie czuł obrzydzenia, a następnego dnia znowu szukał znajomych grudeczek. Dzieci nie chorowały z tego powodu, były bardzo odporne.
Cdn.