Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

05/2003


Oj, tam za horamy

Oj, tam za horamy

Oj, tam za horamy snyżok bylusieńki.
Chodyw do dywczyny kozak mołodeńki.
Chodyw i lubyw i chotył jeji braty,
No teji dywczyny ne puskała maty.

Pusty mene maty myłoho do chaty,
Bo myły umerszy ne budeż kochaty.
A myły schwatywsia, za szyju wczepiwsia,
Podaj mamo szubu, pojiedemo do szlubu...

Nie wiem, czy to fragment jakiejś całości, czy też tylko tyle lud wymyślił, aby oddać sytuację dwojga zakochanych ludzi, którzy musieli się uciec do oszustwa – oszukania jednej z mam, która próbowała sama uszczęśliwić córkę, wybierając jej męża. Tę piosenkę słyszałem stojąc bosonoż w koszulinie przy kołysce 70 lat temu.

Kiedy czasem w jakiś „święty” wieczór udało mi się wymknąć z domu do rówieśniczki Mani Ulaninej, gdzie zbierali się mężczyźni „na wieczorynki”, nasłuchałem się zawsze zarówno kazok (bajek), jak i piosenek. Czasem opowiadano też straszne historie, przez co nawet dorosłe kobiety bały się wracać same po ciemku do domów. A ja dodatkowo jeszcze drżałem, że dostanę po tej „durnej myzie” (głowie) za ucieczkę z domu. Ale tam było tak fajnie – można było się pośmiać, posłuchać piosenek. Przez to i ból potem był jakiś mniejszy.

Najwięcej piosenek znał Jerzy Trofimiuk, syn Bonifacego, właściciela młyna-wiatraka, stary kawaler, po wojsku. Boże, a jak on śpiewał! Miałem wtedy wrażenie, że świat jest po prostu piękny. Śpiewał:

Chorosza ja chorosza, lisz płocho odieta,
Nikto zamuż nie bieriot diewuszku za eto.
Oj pojdu ja w monastyr, Bogu pomolusia,
Pried ikonoju światoj slezami zaljusia.

Nie poszlot li mnie Gospod’
Doleńki sczastliwoj,
Nie polubit li mienia
Mołodiec krasiwyj...

Raz kiedyś u rodziców Mani – Ulany i Mikity – stojąc na stołeczku mełłem w żarnach żyto na chleb. Usłyszałem wtedy właśnie, jak Jerzy Trofimiuk śpiewał razem z innymi pewną piosenkę. Bardzo mi się spodobała, ale słów wszystkich nie dosłyszałem dobrze i nie zapamiętałem. Nie minął tydzień, jak przez wychuchaną w zamarzniętej szybie dziureczkę zobaczyłem schodzących się do Mikity stałych bywalców. A że był to okres mesnyć – karnawału, kiedy można było śpiewać wszystkie piosenki, spodziewałem się z ust wujka Jerzego usłyszeć tę, która tak mi się spodobała. Obułem więc baszmaki (rodzaj obuwia ze szmat) i zostawiając kołyskę uciekłem do Mikitnych. I nie zawiodłem się. Wujek Jerzy nie dał się długo prosić, bo bardzo lubił śpiewać. Usłyszałem znajomą melodię i słowa:

Ech, wspomniu ja junyje leta,
Kak ja mołodoju była.
Krasotoju była ja dowolna
I w mirie kak roza cwieła.

Szesnadcat’ mnie let minowało
I czto że słucziłoś so mnoj?
Sorwał on kak s rozy cwietoczek
I brosiw, stoptał pod nogoj...

Przypuszczam, iż słyszane przeze mnie i zapamiętane piosenki pochodzą z carskich czasów i zostały w czasie bieżeństwa przywiezione z Rosji. Część bieżeńców trafiła na Ukrainę i oni przywieźli ze sobą ukraińskie piosenki. Śpiewano je potem bardzo chętnie na „wieczorynkach”, ale także podczas wesel, chrzcin, zabaw.

Niestety, nie za często dane mi było słuchać tych melodii – bałem się macoszych pięści i bicia po głowie, bo tak mnie karano, gdy potajemnie wyrywałem się z domu do Ulany. Czasem mogłem też posłuchać tych pieśni, gdy spotykały się u nas kobiety i przędły wełnę. Za to pod dostatkiem miałem domowego nudnego wycia przy kołysce w rodzaju:

Hojda, hojd, hojda,
pryszła baba z horbom, na horbowy raneć,
a Wasyl zasraneć.

Nawiasem mówiąc, dla dziecka w kołysce taki śpiew był jedyna rozrywką. Nie było wówczas najprostszych jakichś zabawek, a w kołyskach zawsze było mokro i pełno białych robaczków.

Z tych czasów wyniosłem w młodość szmat melodii, lecz na starość niewiele mi z nich pozostało. Pamiętam na przykład taką, rosyjską:

To nie wietier wietku kłonit,
Nie dubrawuszka szumit.
To moje, moje sierdieczko stoniet,
Kak osinnyj list’ drożit.

Ty swieła mienia kruczina –
Podkołodnaja zmieja.
Dogoriaj, gori moja łuczina,
Dogoriu s toboju ja (x 2).

Albo ukraińską:

Zołotaja czaroczka, hej zołotaja,
Z kim ja budu pyt’, hulat’ mołodaja (x 2).
Pojichaw mij myłeńky, hej, u dorohu,
Pokynuw win myłuju nezdorowu (x 2).

Powernuwsia myłeńkyj, hej, z Ukrainy,
Czeplaw, czeplaw konyka do kałyny (x 2).
Pryczepyw win konyka hej do kałyny,
A sam prypaw serdeńkom do diwczyny (x 2)...

A już na weselu u bogatszego gospodarza lub u takiego, który lubi się pokazać i dostarczyć monopolówki po dostatkiem, to oprócz pieśni sierdceszczypatielnych, młodzież raczyła gości piosenkami, jak je nazywała, „nabożnymi ze świstem”. W Grabowcu mówiono: Nabuożny z pudswystom.

Kinu kużel na policiu,
Sama wyjdu na huliciu.
Nechaj kużel myszy trubiat,
Nechaj mene chłopci lubiat!
Ne tak chłopci jak diwczata,
Bo maleńka, a ciciata!

Dlaczego dziewczęta miałyby lubić bardziej niż chłopcy, nie wiem. Słów z piosenek nie wyrzuca się jednak.

Tę czastuszkę usłyszałem po raz pierwszy prawdopodobnie na weselu bratanicy mojej babci Nadziei Bagrowskiej, jednej z dwu córek Gierasima, które w opinii naszych ludzi uchodziły za najpiękniejsze dziewczęta w okolicy. Jedna z nich, Nadia, wychodziła właśnie za mąż do Starego Kornina. Razem ze starszą swańką spraszała swojaków na wesele, a ja akurat wtedy urwałem się z domu i biegłem do babci – z nadzieją, że dostanę może kawałek chleba. Panna młoda, choć piękna i w welonie, nie zapomniała, że jesteśmy spokrewnieni przez moją babcię, a jej ciocię Julitę Tarasiuk , pogładziła mnie po głowie i pochwaliła, jaki jestem choroszy. A co ważniejsze, zaprosiła mnie na wesele: – Prydy – mówiła śmiejąc się – to chocz dobre pojysy.

Ja się jej wstydziłem – że taka ładna i w bieli zaprasza mnie na wesele – i wykręcałem się z jej rąk, a ona mnie trzymała i powtarzała: – Hledy, Wasia, kob pryszow, bo budu hnyewatyś – i poszła dalej, do babci. Tam wszyscy dorośli szykowali się do wesela, a maluchy robiły swoje, a ja z nimi. Ani mi w głowie się nie mieściło, by iść na wesele bosemu i obdartemu. Ale kiedy młoda para w orszaku weselnym wróciła po ślubie z cerkwi, ludzie tabunami pobiegli pod okna, aby podziwiać pana młodego. I ja nie wytrzymałem, ale nie pobiegłem podziwiać pana młodego, a z nadzieją, że dostanę kawałek korowaja od kogoś ze swojaków. Wśród ciżby, w sieniach już, udało mi się jakoś przedostać aż do progu oddzielającego izbę od sieni. Na moje szczęście, jak raz przy progu siedział na stołku z kieliszkiem w ręku wujek Roman. Wypił swoją kolejkę i zobaczył mnie stojącego obok. Była ciasnota, więc nie miał mnie gdzie posadzić, żebym mógł sam się częstować weselnym jedzeniem. Zatem wziął z miski kawałek mięsa, położył je na skibkę pszennego białego chleba, u nas zwanego pyrohom i dał to wszystko mówiąc: – Na, Wasiuta, jesz. A to już mi niczego więcej nie było trzeba. Połknąłem wszystko niby wygłodniały pies. Współczułem tłoczącym się razem ze mną kolegom, że nie mają – jak ja – wujka za stołem. Zjadłbym oczywiście dużo więcej, niż dostałem, ale przecież wstyd było prosić.

Obiad był suto zakrapiany wódką (butelki były z czerwonymi i niebieskimi naklejkami). Cały czas obserwowałem dorosłych i zazdrościłem im ich praw i wolności. Każdy pił tu do woli, jadł mięso z bielusieńkim pszennym chlebem, a jeszcze gospodarze głośno prosili, by goście nie gardzili podanymi na stół gołąbkami, których ja nigdy – aż do tej pory – nie widziałem na oczy. Nie dane mi było spróbować tego cuda, bo nikt mi gołąbków nie podał.

Po tym obiedzie młodzież z pieśniami pod harmoszku wysypała się z chaty weselnej do chaty sąsiedniej, gdzie wesele miało się bawić. My, dzieciaki, biegliśmy za nimi i stojąc w sieni obserwowaliśmy tańce i słuchaliśmy piosenek. O, to był wieczór! I chyba jedno z nielicznych wesel bez bójki. W przerwach pomiędzy tańcami śpiewano pod harmonię przyśpiewki i dłuższe piosenki. Chłopcy wyszli na środek chaty i zaciągali:

Popud hajom, hajom, hajom zeloneńkim,
Tam orała dywczynońka wolikom czorneńkim.
Orała, orała, ne wmieła oraty,
Taj naniała kozaczeńka na skrypoczci jhraty.

Kozaczeńko jhraje, oczkamy morhaje,
A czort joho znaje, na szczo namykaje.
Czy na moji woły, czy na moji kony,
Czy na moje biłe liczko, czy na czorny browi...

Potem zaśpiewali „Halu”:

Jechali Kozaky iz Donu do domu,
Podmanuli halu, zabrali z soboju.
Oj, ty Halu, Halu mołodaja,
Podmanuli Halu, zabrali z soboju...

Tylko skończyli chłopcy „Halu”, wyszła na środek grupa swaniek i druhen. Jak nie przytupną, jak nie rąbną:

Hryć mene moja maty,
Hryć mene polubyw,
Hryć meni moja maty,
Czerewyczki kupyw.

Po tej wyskokowej zwrotce, przeszły na melodie sentymentalną:

Oj, ty Hryciu, Hryciu,
Ne jdy na weczurnyciu,
Bo na weczurnyci
Dywki czarownyci.

Kotora dywczyna
Czorny oczy maje,
To taja dywczyna
Chłopciuw zawlekaje...

I posiadały nareszcie zmęczone, spocone na ławeczkach. Machały chustami dla ochłody.

Przyszli w końcu na zabawę państwo młodzi i zaczęli taniec, a za nimi inni. Wrzawa ucichła. Słychać było harmonię i tupanie nóg. Już nie mogłem zobaczyć, jak harmonista przebiera palcami... Aż tu zza kuchennych drzwi wyskakuje podpity wuj panny młodej, którego imienia nie pamiętam, ale wiem, że z Trofiłowców, wmieszał się w tańcujące pary i dawaj śpiewać:

Mołodyj mołodu pokotyw na lodu,
Ustawaj mołoda, bo zajmaje woda!

Goście wybuchnęli śmiechem, a ośmielony wesołością wuj śpiewał dalej:

Oj, swatyku, swatyku, dobre buło w zapyku,
A szcze lepy na peczye, z drużeczkoju unoczye.

Harmonista przestał grać, aby pójść się posilić, a tu dalej, przy ogólnym śmiechu trwał pojedynek na przyśpiewki.

Nasz marszałok ne wdawsia,
Syem liet ne wmywawsia,
A wośmoho roku puszow do Werstoku.
U Werstoci umywsia, za marszałka wprosywsia.

Z grupy kobiet wyskoczyła piersiasta blondyna w trzewikach na wysokich obcasach ze sznurowanymi holewkami i zaczęła się zwierzać:

Wsie goworiat, czto ja wietrienno gulaju,
Wsie goworiat, czto ja mnogich lublu,
Diesiat’ lubiła, diewjat’ pozabyła,
No adnawo ja zabyt’ nie magu...

A jakiś zazdrośnik, czy rywal jej męża, zaczął dopiekać piękności basem, głośno, żeby wszystkich przekrzyczeć:

Żuryłasia, buryłasia, a teper ne budu,
Kupy tatu morkacza – morkotytyś budu...

Kobieta jednak nie spuściła oczu, zarzuciła pasmo włosów za ucho i jak gdyby nigdy nic przytunęła:

Oj, czom za korczom trawa zelonyeje,
Czom za dobrym czołowiekom żuonka mołodyeje.
Oj, czom za korczom, trawa wysychaje,
Czom za kiepśkim czołowiekom żonka umyraje!

W te przekomarzania wtrącił się muzykant, który powrócił z poczęstunku i zaproponował gościom oberka. Wszyscy poszli w tan, ja zaś pobiegłem w realne domowe mroki, bo raniutko trzeba wstawać.