Nie wiem, czy to fragment jakiejś całości, czy też tylko tyle lud wymyślił, aby oddać sytuację dwojga zakochanych ludzi, którzy musieli się uciec do oszustwa – oszukania jednej z mam, która próbowała sama uszczęśliwić córkę, wybierając jej męża. Tę piosenkę słyszałem stojąc bosonoż w koszulinie przy kołysce 70 lat temu.
Kiedy czasem w jakiś „święty” wieczór udało mi się wymknąć z domu do rówieśniczki Mani Ulaninej, gdzie zbierali się mężczyźni „na wieczorynki”, nasłuchałem się zawsze zarówno kazok (bajek), jak i piosenek. Czasem opowiadano też straszne historie, przez co nawet dorosłe kobiety bały się wracać same po ciemku do domów. A ja dodatkowo jeszcze drżałem, że dostanę po tej „durnej myzie” (głowie) za ucieczkę z domu. Ale tam było tak fajnie – można było się pośmiać, posłuchać piosenek. Przez to i ból potem był jakiś mniejszy.
Najwięcej piosenek znał Jerzy Trofimiuk, syn Bonifacego, właściciela młyna-wiatraka, stary kawaler, po wojsku. Boże, a jak on śpiewał! Miałem wtedy wrażenie, że świat jest po prostu piękny. Śpiewał:
Chorosza ja chorosza, lisz płocho odieta,
Nikto zamuż nie bieriot diewuszku za eto.
Oj pojdu ja w monastyr, Bogu pomolusia,
Pried ikonoju światoj slezami zaljusia.
Nie poszlot li mnie Gospod’
Doleńki sczastliwoj,
Nie polubit li mienia
Mołodiec krasiwyj...
Raz kiedyś u rodziców Mani – Ulany i Mikity – stojąc na stołeczku mełłem w żarnach żyto na chleb. Usłyszałem wtedy właśnie, jak Jerzy Trofimiuk śpiewał razem z innymi pewną piosenkę. Bardzo mi się spodobała, ale słów wszystkich nie dosłyszałem dobrze i nie zapamiętałem. Nie minął tydzień, jak przez wychuchaną w zamarzniętej szybie dziureczkę zobaczyłem schodzących się do Mikity stałych bywalców. A że był to okres mesnyć – karnawału, kiedy można było śpiewać wszystkie piosenki, spodziewałem się z ust wujka Jerzego usłyszeć tę, która tak mi się spodobała. Obułem więc baszmaki (rodzaj obuwia ze szmat) i zostawiając kołyskę uciekłem do Mikitnych. I nie zawiodłem się. Wujek Jerzy nie dał się długo prosić, bo bardzo lubił śpiewać. Usłyszałem znajomą melodię i słowa:
Ech, wspomniu ja junyje leta,
Kak ja mołodoju była.
Krasotoju była ja dowolna
I w mirie kak roza cwieła.
Szesnadcat’ mnie let minowało
I czto że słucziłoś so mnoj?
Sorwał on kak s rozy cwietoczek
I brosiw, stoptał pod nogoj...
Przypuszczam, iż słyszane przeze mnie i zapamiętane piosenki pochodzą z carskich czasów i zostały w czasie bieżeństwa przywiezione z Rosji. Część bieżeńców trafiła na Ukrainę i oni przywieźli ze sobą ukraińskie piosenki. Śpiewano je potem bardzo chętnie na „wieczorynkach”, ale także podczas wesel, chrzcin, zabaw.
Niestety, nie za często dane mi było słuchać tych melodii – bałem się macoszych pięści i bicia po głowie, bo tak mnie karano, gdy potajemnie wyrywałem się z domu do Ulany. Czasem mogłem też posłuchać tych pieśni, gdy spotykały się u nas kobiety i przędły wełnę. Za to pod dostatkiem miałem domowego nudnego wycia przy kołysce w rodzaju:
Hojda, hojd, hojda,
pryszła baba z horbom, na horbowy raneć,
a Wasyl zasraneć.
Nawiasem mówiąc, dla dziecka w kołysce taki śpiew był jedyna rozrywką. Nie było wówczas najprostszych jakichś zabawek, a w kołyskach zawsze było mokro i pełno białych robaczków.
Z tych czasów wyniosłem w młodość szmat melodii, lecz na starość niewiele mi z nich pozostało. Pamiętam na przykład taką, rosyjską:
To nie wietier wietku kłonit,
Nie dubrawuszka szumit.
To moje, moje sierdieczko stoniet,
Kak osinnyj list’ drożit.
Ty swieła mienia kruczina –
Podkołodnaja zmieja.
Dogoriaj, gori moja łuczina,
Dogoriu s toboju ja (x 2).
Albo ukraińską:
Zołotaja czaroczka, hej zołotaja,
Z kim ja budu pyt’, hulat’ mołodaja (x 2).
Pojichaw mij myłeńky, hej, u dorohu,
Pokynuw win myłuju nezdorowu (x 2).
Powernuwsia myłeńkyj, hej, z Ukrainy,
Czeplaw, czeplaw konyka do kałyny (x 2).
Pryczepyw win konyka hej do kałyny,
A sam prypaw serdeńkom do diwczyny (x 2)...
A już na weselu u bogatszego gospodarza lub u takiego, który lubi się pokazać i dostarczyć monopolówki po dostatkiem, to oprócz pieśni sierdceszczypatielnych, młodzież raczyła gości piosenkami, jak je nazywała, „nabożnymi ze świstem”. W Grabowcu mówiono: Nabuożny z pudswystom.
Kinu kużel na policiu,
Sama wyjdu na huliciu.
Nechaj kużel myszy trubiat,
Nechaj mene chłopci lubiat!
Ne tak chłopci jak diwczata,
Bo maleńka, a ciciata!
Dlaczego dziewczęta miałyby lubić bardziej niż chłopcy, nie wiem. Słów z piosenek nie wyrzuca się jednak.
Tę czastuszkę usłyszałem po raz pierwszy prawdopodobnie na weselu bratanicy mojej babci Nadziei Bagrowskiej, jednej z dwu córek Gierasima, które w opinii naszych ludzi uchodziły za najpiękniejsze dziewczęta w okolicy. Jedna z nich, Nadia, wychodziła właśnie za mąż do Starego Kornina. Razem ze starszą swańką spraszała swojaków na wesele, a ja akurat wtedy urwałem się z domu i biegłem do babci – z nadzieją, że dostanę może kawałek chleba. Panna młoda, choć piękna i w welonie, nie zapomniała, że jesteśmy spokrewnieni przez moją babcię, a jej ciocię Julitę Tarasiuk , pogładziła mnie po głowie i pochwaliła, jaki jestem choroszy. A co ważniejsze, zaprosiła mnie na wesele: – Prydy – mówiła śmiejąc się – to chocz dobre pojysy.
Ja się jej wstydziłem – że taka ładna i w bieli zaprasza mnie na wesele – i wykręcałem się z jej rąk, a ona mnie trzymała i powtarzała: – Hledy, Wasia, kob pryszow, bo budu hnyewatyś – i poszła dalej, do babci. Tam wszyscy dorośli szykowali się do wesela, a maluchy robiły swoje, a ja z nimi. Ani mi w głowie się nie mieściło, by iść na wesele bosemu i obdartemu. Ale kiedy młoda para w orszaku weselnym wróciła po ślubie z cerkwi, ludzie tabunami pobiegli pod okna, aby podziwiać pana młodego. I ja nie wytrzymałem, ale nie pobiegłem podziwiać pana młodego, a z nadzieją, że dostanę kawałek korowaja od kogoś ze swojaków. Wśród ciżby, w sieniach już, udało mi się jakoś przedostać aż do progu oddzielającego izbę od sieni. Na moje szczęście, jak raz przy progu siedział na stołku z kieliszkiem w ręku wujek Roman. Wypił swoją kolejkę i zobaczył mnie stojącego obok. Była ciasnota, więc nie miał mnie gdzie posadzić, żebym mógł sam się częstować weselnym jedzeniem. Zatem wziął z miski kawałek mięsa, położył je na skibkę pszennego białego chleba, u nas zwanego pyrohom i dał to wszystko mówiąc: – Na, Wasiuta, jesz. A to już mi niczego więcej nie było trzeba. Połknąłem wszystko niby wygłodniały pies. Współczułem tłoczącym się razem ze mną kolegom, że nie mają – jak ja – wujka za stołem. Zjadłbym oczywiście dużo więcej, niż dostałem, ale przecież wstyd było prosić.
Obiad był suto zakrapiany wódką (butelki były z czerwonymi i niebieskimi naklejkami). Cały czas obserwowałem dorosłych i zazdrościłem im ich praw i wolności. Każdy pił tu do woli, jadł mięso z bielusieńkim pszennym chlebem, a jeszcze gospodarze głośno prosili, by goście nie gardzili podanymi na stół gołąbkami, których ja nigdy – aż do tej pory – nie widziałem na oczy. Nie dane mi było spróbować tego cuda, bo nikt mi gołąbków nie podał.
Po tym obiedzie młodzież z pieśniami pod harmoszku wysypała się z chaty weselnej do chaty sąsiedniej, gdzie wesele miało się bawić. My, dzieciaki, biegliśmy za nimi i stojąc w sieni obserwowaliśmy tańce i słuchaliśmy piosenek. O, to był wieczór! I chyba jedno z nielicznych wesel bez bójki. W przerwach pomiędzy tańcami śpiewano pod harmonię przyśpiewki i dłuższe piosenki. Chłopcy wyszli na środek chaty i zaciągali:
Popud hajom, hajom, hajom zeloneńkim,
Tam orała dywczynońka wolikom czorneńkim.
Orała, orała, ne wmieła oraty,
Taj naniała kozaczeńka na skrypoczci jhraty.
Kozaczeńko jhraje, oczkamy morhaje,
A czort joho znaje, na szczo namykaje.
Czy na moji woły, czy na moji kony,
Czy na moje biłe liczko, czy na czorny browi...
Potem zaśpiewali „Halu”:
Jechali Kozaky iz Donu do domu,
Podmanuli halu, zabrali z soboju.
Oj, ty Halu, Halu mołodaja,
Podmanuli Halu, zabrali z soboju...
Tylko skończyli chłopcy „Halu”, wyszła na środek grupa swaniek i druhen. Jak nie przytupną, jak nie rąbną:
Hryć mene moja maty,
Hryć mene polubyw,
Hryć meni moja maty,
Czerewyczki kupyw.
Po tej wyskokowej zwrotce, przeszły na melodie sentymentalną:
Oj, ty Hryciu, Hryciu,
Ne jdy na weczurnyciu,
Bo na weczurnyci
Dywki czarownyci.
Kotora dywczyna
Czorny oczy maje,
To taja dywczyna
Chłopciuw zawlekaje...
I posiadały nareszcie zmęczone, spocone na ławeczkach. Machały chustami dla ochłody.
Przyszli w końcu na zabawę państwo młodzi i zaczęli taniec, a za nimi inni. Wrzawa ucichła. Słychać było harmonię i tupanie nóg. Już nie mogłem zobaczyć, jak harmonista przebiera palcami... Aż tu zza kuchennych drzwi wyskakuje podpity wuj panny młodej, którego imienia nie pamiętam, ale wiem, że z Trofiłowców, wmieszał się w tańcujące pary i dawaj śpiewać:
Mołodyj mołodu pokotyw na lodu,
Ustawaj mołoda, bo zajmaje woda!
Goście wybuchnęli śmiechem, a ośmielony wesołością wuj śpiewał dalej:
Oj, swatyku, swatyku, dobre buło w zapyku,
A szcze lepy na peczye, z drużeczkoju unoczye.
Harmonista przestał grać, aby pójść się posilić, a tu dalej, przy ogólnym śmiechu trwał pojedynek na przyśpiewki.
Nasz marszałok ne wdawsia,
Syem liet ne wmywawsia,
A wośmoho roku puszow do Werstoku.
U Werstoci umywsia, za marszałka wprosywsia.
Z grupy kobiet wyskoczyła piersiasta blondyna w trzewikach na wysokich obcasach ze sznurowanymi holewkami i zaczęła się zwierzać:
Wsie goworiat, czto ja wietrienno gulaju,
Wsie goworiat, czto ja mnogich lublu,
Diesiat’ lubiła, diewjat’ pozabyła,
No adnawo ja zabyt’ nie magu...
A jakiś zazdrośnik, czy rywal jej męża, zaczął dopiekać piękności basem, głośno, żeby wszystkich przekrzyczeć:
Żuryłasia, buryłasia, a teper ne budu,
Kupy tatu morkacza – morkotytyś budu...
Kobieta jednak nie spuściła oczu, zarzuciła pasmo włosów za ucho i jak gdyby nigdy nic przytunęła:
Oj, czom za korczom trawa zelonyeje,
Czom za dobrym czołowiekom żuonka mołodyeje.
Oj, czom za korczom, trawa wysychaje,
Czom za kiepśkim czołowiekom żonka umyraje!
W te przekomarzania wtrącił się muzykant, który powrócił z poczęstunku i zaproponował gościom oberka. Wszyscy poszli w tan, ja zaś pobiegłem w realne domowe mroki, bo raniutko trzeba wstawać.