Mińsk – niewątpliwie europejska metropolia. Wydawać by się mogło, że status stolicy (wciąż jeszcze) niepodległego państwa zobowiązuje. Jednak już znalezienie noclegu w tym dwumilionowym mieście rozczarować może nawet najmniej wybrednego turystę. Niejeden już raz mogłem się o tym przekonać, wyjeżdżając do Mińska. Ostatnio, by przyjrzeć się manifestacji z okazji 85. rocznicy proklamowania niepodległości przez Białoruś (pisałem o tym w ostatnim numerze „Cz”).
Wybór był prosty – „Hotel Sport”. Jedyny, namierzony telefonicznie, który oferował względnie tanie miejsce do spania za kwotę poniżej 10 dolarów. Położony niedaleko od centrum, dojść więc można na piechotę. A gdyby przypadkiem z nadmiaru wrażeń nogi odmówiły posłuszeństwa, to łatwo tu dotrzeć również z pobliskiej stacji metra.
Hotel. Dobrze powiedziane. Na miejscu okazało się bowiem, że jest to po prostu szary, odrapany kilkupiętrowy blok, którego część przeznaczono właśnie na potrzeby turystów. Przez ciężkie drzwi wchodzimy do środka nie do końca pewni tego co nas czeka...
Mińsk. Socrealizm na każdym krokuNiewielki hall. Co chwila przemykają przezeń ludzie do mieszczącego się w tym samym budynku zakładu fryzjerskiego albo sklepu komputerowego. Na podłodze wyświechtany dywan. Ściany, które aż same proszą się o odmalowanie. Dwie wielkie i wygniecione kanapy z ustawionymi przed nimi stolikami do... gry w szachy.
Wysoka lada recepcji, na niej kartka z tekstem po rosyjsku: „Swobodnych miest niet!”. Przed komputerem siedzi kobieta. Po głosie poznajemy, że to z nią rozmawialiśmy przez telefon. Uśmiecha się, zaczyna naliczać stawki i wypisywać kwity hotelowe. A za chwilę możemy ruszać do pobliskiego domu towarowego. Bo przecież w hotel nie jest miejscem, w którym można wymienić walutę. Wracamy, wypisujemy oczywiście cyrylicą karty meldunkowe i zaczyna się inwigilacja. Prawdę mówiąc czułem się bardziej jak na przesłuchaniu w komendzie mińskiej milicji niż w hotelowej recepcji. Nie wydawało mi się bowiem normalne wypytywanie o cel wizyty w Mińsku, czas pobytu na Białorusi i plany na najbliższe dni. Na odczepne rzucamy, że jesteśmy podróżnikami, w Mińsku będziemy tylko jeden dzień, a jutro wyjeżdżamy dalej do Homla. Rezolutna kobieta zapytała więc o to czy mamy już bilety na dalszą podróż, gdyż chciałaby je obejrzeć!!!
Po dłuższej chwili (cała procedura meldunkowa trwała bowiem około 30 minut) w opasłym zeszycie hotelowym wpisane są już nasze dane osobowe (imię, nazwisko, data urodzenia, seria i numer paszportu oraz adres zamieszkania) oraz numery ubezpieczenia zdrowotnego. Te na szczęście mamy, gdyż coś nas tknęło w Kuźnicy i za trzy złote staliśmy się posiadaczami polisy od następstw nieszczęśliwych wypadków. W paszport dostajemy jeszcze stempel potwierdzający czasowe zameldowanie w Republice Białoruś i z karteczką potwierdzającą opłacenie pobytu można śmiało ruszać do następnej kobiety. Tym razem po klucz do przydzielonego nam pokoju numer 214.
Drugie piętro. Pokój tuż przy schodach. Na ścianie drewniana tablica, w rządkach wisi coś na kształt kluczy od pokoi. Kobieta zamienia z nami kilka słów, pyta się czy przyjechaliśmy na długo, choć w papierach, które jej podajemy wyraźnie ma napisane że zostajemy w tym „przybytku rozkoszy” tylko na jedną noc. Wreszcie podaje wymarzone klucze, wskazuje gdzie mamy szukać naszego lokum i oświadcza, że na piętrze trwa właśnie remont, więc z toalet korzystać nie możemy.
Stajemy przed drzwiami. Wkładamy klucz. Niepewnie przekręcamy zamek. Na korytarz „bucha smród tak niemiłosierny” jakby nikt nie wietrzył pokoju od jesieni. Okazuje się, że trafiamy w sedno, okna bowiem wciąż zabite są na zimę, a podokienny kaloryfer „hajcuje” na całego. Przykręcić się go oczywiście nie da, bo na Białorusi oczywiście nikt jeszcze nie myśli o oszczędności energii. Nieważne, najważniejsze jest, że w końcu mamy gdzie mieszkać.
Trzy łóżka, tyle samo szaf ubraniowych i krzeseł. Biurko, pod oknem nieduży stolik. Na łóżkach ręcznik wykrochmalona, szarawa pościel, w której nie ryzykujemy jednak spania. Z plecaka wyciągamy własne śpiwory. Na resztkach kremowej tapety spod której wyłazi zielona farba ślady radosnej twórczości naszych poprzedników. Miłosne, rosyjskie napisy w serduszkach: „Natasza & Jura”, „Galina & Igor” i krótki wierszyk „Briest eto supier. Briest eto kłass. My liubim Briest a Briest liubit nas”. Pozostawmy to bez komentarza.
Podróż do Mińska długa była, miałem więc prawo zamarzyć o ciepłym i odświeżającym prysznicu regenerującym. Na nogi nałożyłem klapki, z plecaka wyciągnąłem ręcznik, mydło i ruszyłem do znajomej już „etażowej” by grzecznie zapytać jej gdzie mógłbym się wykąpać. „Czwarte piętro” – pada krótka odpowiedź.
Portiernia naszego „hotelu”Rad, nierad pokonuję kolejne schody i po chwili natrafiam na zamknięte drzwi z napisem „Dusz”. Obok „Muższkij tualiet”. Też zamknięty, ale w zamku siedzi klucz. Przekręcam i od razu słyszę za sobą przeraźliwy krzyk: „Nu i gdzie idziosz”!!?? Od kobiety z czwartego dowiaduję się, że kibelek został przed chwilą umyty i teraz musi przez 10 minut schnąć! Słusznie, myślę sobie. Jednak dba o mnie hotelowy personel. Przecież przypadkowo, podkreślam przypadkowo mógłbym poślizgnąć się na mokrej podłodze i nieszczęście gotowe. A prysznic? Zepsuty. Podobno przyszedł konserwator i stwierdził, że nie ma ochoty „grzebać się w rurkach” przez kilka najbliższych dni...
Wracam do pokoju, z ciekawości zaglądam do szafy. A nuż znajdę coś cennego? Niestety, natrafiam tylko na kilka pustych butelek po wódce i niedopałki papierosów. Siadam na łóżko, z plecaka wyciągam butelkę zanabytego we wspomnianym już domu towarowym piwa białoruskiego. Robię kilka łyków, przymykam oczy i nawet nie staram się dochodzić o co w tym wszystkim może chodzić...