Dziwnych mamy sąsiadów. Oczywiście mam na myśli tych najbliższych, białoruskich. Bywam u nich dość regularnie kilka razy do roku. Czasami jest to kilka dni, czasami ledwie kilka godzin spędzonych na dworcu w oczekiwaniu na wymarzony pociąg, którym będzie można uciec gdzieś daleko stąd...
Za każdym razem staram się zrozumieć zasady funkcjonowania tego tworu państwowego i za każdym razem dziwią i zaskakują mnie one coraz bardziej.
Białoruś to kraj świecących pustkami socjalistycznych hoteli z zawyżoną stawką dla zagranicznych turystów w małych, urokliwych miasteczkach. Kraj zrujnowanych i opuszczonych turbaz. Kraj akademików, w których personel niechętnie patrzy na obcokrajowców i zamyka z głośnym trzaskiem tuż „przed nosem” okienko swej recepcji...
„Nocleg” w Parku KupałyTo kraj, który naprawdę ma czym się pochwalić, ale wciąż cierpi na brak infrastruktury turystycznej, przydatnych planów miast z prawdziwego zdarzenia (choć ostatnio pojawiło się kilka), dostosowanej do potrzeb turystów komunikacji czy punktów informacji turystycznej. Do tego dochodzą zamknięte często na głucho kasy biletowe (np. miński oddział Bielavii przy dworcu), rozkrzyczane bileterki i zapyziała obsługa dworcowa niechętna do udzielania jakichkolwiek wiadomości.
To kraj „magicznych” sklepów spożywczych, w których robienie zakupów może doprowadzić do szału. Bo przecież nie jest normalnością system, w którym kupuje się trzyetapowo. Najpierw człowiek wybiera towar i zapisuje na karteczce ceny. Oczywiście jeśli ma ją ze sobą, bo inaczej musi próbować je spamiętać. Nie lada wyczynem jest znalezienie kasy. Ukryta jest zazwyczaj na drugim końcu sklepu. Tam płacimy i wracamy do lady by odebrać towar. Naturalnie wszystko trzeba pokazać palcem ekspedientce, bo na „świstku” kasowym widnieją jedynie rządki cyferek układające się w ceny w walucie „zajczykowej”.
To kraj zagadkowych autobusów. Zagadkowych, bo nigdy nie wiadomo czy i o której godzinie dotrą do celu podróży. To kraj komfortowych ciahników plackartnych będących często drugim domem na białoruskich równinach z panią co to dobrze robi np. herbatę. Kraj miejskich środków komunikacji wciąż pamiętających (wyjątkiem jest tu Mińsk) stare i już nie jare (choć dla wielu wciąż tak) czasy.
To kraj prostych, posługujących się śpiewnym, białoruskim językiem ludzi na wsi, na których bezinteresowną pomoc zawsze można liczyć. Pomoc przejeżdżającej wiejską drogą babci na furmance gotowej podwieźć choć kawałek strudzonego wędrowca. Podpitego samogonką własnoróbką rolnika, który wskaże drogę „na skróty” do najbliższej stacji kolejowej, albo batiuszki, który pozwoli rozbić namiot na przycerkiewnym podwórzu tak, by przypadkiem nikt nie zechciał sprawdzać w nocy kogo to na „odludzie” przywiało.
Kraj mówiących po rosyjsku mieszkańców stolicy i miast obwodowych. Mas bez świadomości narodowej, które twierdzą że Białorusini to wieśniacy (serio, sam słyszałem kilkukrotnie takie stwierdzenia od zwykłych mieszkańców Mińska!). Kraj władzy, która odcina się od swoich korzeni i dziedzictwa kulturowego, sowietyzuje własny naród i dąży do powtórki z ZSRR. Kraj prezydenta, który wszystkich trzyma „za mordę” i dba jedynie o własne interesy (zresztą wszędzie jest tak samo).
Kraj, który tak naprawdę istnieje tylko w literaturze, muzyce, sztuce i sercach niewielkiej części jego mieszkańców. Kraj, którego tak naprawdę za bardzo nie ma...
Wciąż magiczna Białoruś.