Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, poparte w czerwcowym referendum aż przez 80 proc. społeczeństwa spośród prawie 60 proc. uprawnionych, którzy wzięli udział w głosowaniu, to początek nowego etapu w historii państwa. Naród wyraził zgodę na przejście na nowe zasady życia społecznego, gospodarczego i politycznego, które obowiązują w zjednoczonej Europie, w nadziei na poprawę swego losu, a nawet osiągnięcie w bliskiej perspektywie poziomu panującego tam dobrobytu.
Dla nas i naszego regionu integracja europejska ma jeszcze bardziej przełomowe znaczenie, rzec by można epokowe. Oto zanika tradycyjna wieś, będąca całe wieki naszym matecznikiem. Niemal wszystkie drobne gospodarstwa rolne przestały już funkcjonować, a wsie prawie się wyludniły. Nieliczni renciści i emeryci, dożywający kresu swych dni, pole obsiewają tylko z przyzwyczajenia. Pojawiły się gospodarstwa wielkoobszarowe (100 i więcej hektarów użytków rolnych), które przejęły też grunty po upadłych pegeerach. Wiele pól obsadzono lasem. Na naszych oczach w ciągu minionego dziesięciolecia radykalnie zmienił się zatem wiejski krajobraz. Jednocześnie wielkiej zmianie uległ styl życia mieszkańców.
W wiejskich gminach żyje się dziś podobnie jak w Białymstoku, Sokółce, Bielsku, Hajnówce i Siemiatyczach. Wszędzie w gruncie rzeczy to samo jemy (nawet mieszkańcy wsi żywność przeważnie już kupują w sklepach), podobnie się ubieramy, a i codzienne życie na wsi i w mieście niewiele się różni, bo jest zdominowane niestety przez wszechwładną telewizję. Jest to globalizacja w lokalnym wymiarze.
Ale jeszcze 20-30 lat temu chłopska nędza była widoczna gołym okiem, a miasto postrzegano jako ostoję dobrobytu. Pamiętam, że gdy uczyłem się w technikum w Białymstoku (okres pierwszej Solidarności), przyjezdni ze wsi w tłumie idących po chodniku byli natychmiast rozpoznawalni. Czy to po zgrzebnym ubraniu, czy to pooranych bruzdach na twarzy – wypalonej na polu letnim upałem, wysmaganej wiosennymi burzami i jesiennymi wiatrami, zacinającymi deszczami... Oczywiście także po “śpiewnym” akcencie w rozmowie.
Tak było i z nami – uczniami: mocno odbiegaliśmy od swych rówieśników, miastowych zaledwie w pierwszym lub drugim pokoleniu. Nie byliśmy tak pewni siebie i odważni jak oni. Nadrabiałem to uporem i ambicją, do końca byłem jednym z trzech najlepszych uczniów w blisko czterdziestoosobowej klasie.
Dziś różnice między wsią i miastem już się zacierają. I kto wie, czy za 10-20 lat niegdysiejsze dysproporcje się nie odwrócą. Wystarczy popatrzeć na wystawne domy, pobudowane ostatnio na odludziu, często w szczerym polu. Gdy takich rezydencji powstanie więcej, miastowi przestaną postrzegać wieś tylko z rzewnym sentymentem, ale wzbudzi ona u nich po prostu zazdrość.
Ale to nie Unia Europejska spowodowała te zmiany. Kurs integracji, obrany ponad dziesięć lat temu przez polskie państwo, przyśpieszył tylko, trwający od dziesiątków lat, proces stopniowej likwidacji rozdrobnionego rolnictwa i przeludnionych wsi. Bo w cywilizującym się świecie na konserwatywną chłopskość po prostu nie ma miejsca.
To, że wieś upadnie, moja matka przepowiedziała już wiele lat temu. Było to w czasach, gdy o Unii Europejskiej nikt jeszcze nie słyszał, a na polach od wczesnej wiosny do późnej jesieni ludzie (i konie) uwijali się jak mrówki, ciężko pracując w znoju i pocie. Młodzi nie wyjeżdżali, a wręcz uciekali, do miasta. Starzy masowo porzucali gospodarstwa, oddając ziemię państwu za rentę. Na jej podbój ruszył PGR, obejmując tysiące opuszczonych hektarów pól. Na widok armii kombajnów, młócącej w zasięgu wzroku pegeerowskie zboże, mama, pieląc ogród, któregoś razu rzekła do mnie: “Jak nic, przyjedzie kiedyś spychacz i zepchnie naszą wieś”.
W jeszcze większym niż u nas stopniu wieś pustoszeje także w Białorusi pod wodzą Łukaszenki, takoż Rosji, Ukrainie. A przecież te państwa do UE nie wchodzą. Widać, już niebawem cały kontynent będzie wyglądał podobnie – żadnych wsi, same jeno milionowe metropolie oraz miasta i miasteczka, a w miejscu dawnych chłopskich folwarków, osad czy kilometrowych ulicówek pozostaną tylko pojedyncze zabudowania. I tylko nieliczni mieszkańcy (kilku na gminę) przetrwają jako rolnicy.
Mimo balastu, który dźwigałem (dźwigam) na sobie w postaci kompleksów gorszości i niedowartościowania, nabytych w dzieciństwie i młodości podczas harówki na gospodarstwie rodziców, swego chłopskiego i białoruskiego pochodzenia nie wypierałem się nigdy. Do głowy mi nie przychodziło, by – jak inni rówieśnicy – po zamieszkaniu w mieście zaraz udawać panów. A mógłbym łatwo to zrobić, wykorzystując do tego chociażby swoje nazwisko. Rozpytałem się u naukowców, że moi dalecy przodkowie mogli być przed wiekami właścicielami jakichś majątków, może Chmielewszczyzny na mojej Sokólszczyźnie, czy Chmielewa pod pobliskim Grodnem. Może. Ale dziś dla mnie nie ma to już znaczenia. Wiem, że i bez tego kulturowo jestem bogaty. A nawet bogatszy niż Polacy, bo – powołując się na Sokrata Janowicza – żyję przecież jednocześnie w dwóch kulturach, a oni tylko w jednej.