Requiem dla piły motorowej

Arłou Uładzimier


Posłowie. Nostalgia za sowiecką musztardą

Jan Maksymiuk

Urodzić się w Połocku na Białorusi — to podobnie jak w Gnieźnie w Polsce. Połock bowiem jest kolebką białoruskiej państwowości, jak Gniezno polskiej. Połock chlubi się soborem Św. Sofii z XI w. i Spaso-Eufrozyńskim z XII w., Gniezno gotycką katedrą z XIV w. ze słynnymi odrzwiami. Na przestrzeni dziejów oba te historyczne centra straciły swą dawną świetność i dzisiaj są jedynie prowincjonalnymi miastami średniej wielkości, niewiele znaczącymi w obecnym pejzażu politycznym, kulturalnym czy gospodarczym swoich krajów. Na tym ich podobieństwo chyba się kończy.

Połock pół wieku temu otrzymał sowieckiego bliźniaka po drugiej stronie Dźwiny — zbudowane od podstaw miasto nowych ludzi komunizmu, Nowopołock, z rafinerią położoną na szlaku rurociągu Drużba/Przyjaźń, który jakieś sześćset kilometrów dalej na zachód karmi podobną rafinerię w polskim Płocku. To Nowopołock stał się dla powojennych pokoleń Białorusinów wyróżnikiem i symbolem ich socjalistycznej ojczyzny, podczas gdy Połock, niegdysiejszy gród Krywiczów i stolica prężnego Księstwa Połockiego w XI-XII w., został zepchnięty w publiczną niepamięć jako miejsce i pojęcie dla Białoruskiej SRR nieistotne. Natomiast stolicy państwa Polan nic takiego się nie przydarzyło i każdy uczeń szkoły powszechnej w Polsce zaczyna narodową edukację historyczną od Gniezna właśnie.

Urodzony w 1953 r. w Połocku Uładzimier Arłou, pisarz z powołania oraz historyk z wykształcenia i zamiłowania, tak oto po latach określił znaczenie miejsca urodzenia dla swego losu: Cokolwiek by się ze mną stało, wiem, że mam Ojczyznę. Na imię jej Mowa Białoruska. Rozrzucone po różnych krajach i kontynentach wyspy i wysepki, gdzie mówią i piszą w tym języku, gdzie w nim marzą i śnią, gdzie po białorusku milczą zmarli i jeszcze nie narodzone niemowlęta — wszystkie te wyspy i wysepki tworzą Archipelag Białoruś, który swoim uporczywym istnieniem (pomimo niebezpiecznej aluzji kryjącej się w nazwie) daje nam nadzieję na historyczne przetrwanie. Na mapie mego życia najistotniejszą wyspą tego metaforycznego archipelagu, któremu nazwę dał Walancin Akudowicz, pozostaje Połock. Rzecz nawet nie w tym, że tu jest początek naszej państwowości i naszej mentalności. W Połocku, po głuchych latach rosyjskojęzycznej niemoty, wypowiedziano i napisano pierwsze białoruskie słowa. W Połocku nauczyłem się białoruskiego widzenia, rozumienia i wyobrażania świata. Tu znajduje się alfa i omega mojej ziemskiej wędrówki. Kiedy Marcina Lutra zapytano, co zrobiłby wiedząc, że dzień jutrzejszy będzie ostatnim w jego życiu, odpowiedział: posadziłbym jabłonie. Gdy mnie zapytają o to samo, odpowiem, że przyjadę do Połocka, do ojczyzny mojej duszy, mojej wiary i mojego stoicyzmu.[1]

Arłou odwdzięczył się rodzinnemu miastu za jego duchowo zapładniający klimat pisząc fundamentalne „Tajemnice połockiej historii” (1994) oraz cały szereg innych tekstów, popularyzujących wybitne postacie historyczne urodzone w Połocku. Wspomnijmy tylko tych najznamienitszych połocczan: Św. Eufrozyna Połocka (1110?-1173) — krzewicielka oświaty i pierwsza białoruska święta; Franciszek Skaryna (1490?-1541?) — doktor filozofii i medycyny, tłumacz i wydawca 23 ksiąg Biblii (1517-1519) w języku starobiałoruskim; Symeon Połocki (1629-1680) — pisarz religijny i pedagog, krzewiciel oświaty i drukarz, gramatyk i poeta (piszący w języku starobiałoruskim, cerkiewno-słowiańskim, polskim i łacińskim).

Pisanie książek o ojczystej historii pozostaje w Białorusi wciąż jeszcze zajęciem dyktowanym bardziej powinnością moralno-patriotyczną niż czymkolwiek innym. Historia kraju zwanego Białorusią — swoistego God’s playground, na którym na przestrzeni kilku wieków Polska i Rosja urządzały sobie mocarstwowe zapasy — w końcu padła łupem zwycięzcy, tzn. Rosji i jej imperialnego następcy, Związku Radzieckiego. Rosyjska a następnie sowiecka tradycje historiograficzne odarły Białoruś (Siewiero-Zapadnyj Kraj w Imperium Rosyjskim i Białoruską SRR w ZSRR) z jakiejkolwiek politycznej podmiotowości w dziejach przed XX wiekiem. Równolegle z tym kompleksem narodowej niższości historiografie rosyjska i sowiecka postarały się o zaszczepienie Białorusinom trwałej niechęci, jeśli nie wręcz pogardy, do tradycji cywilizacyjno-kulturalnej Zachodu. W pierwszym rzędzie oznaczało to odrzucenie katolicyzmu wraz z jego wschodnioeuropejską mutacją — unityzmem — jako religii i prądu umysłowego mającego jakiekolwiek kulturotwórcze znaczenie dla Białorusi. W tym sensie, współczesny historyk białoruski stoi przed szalenie trudnym zadaniem nie tylko przezwyciężenia historiograficznych zafałszowań nawarstwiających się przez dwa ostatnie stulecia, ale także „przesunięcia” historii własnego kraju z jednej cywilizacyjnej perspektywy (euroazjatyckiej, rosyjskocentrycznej) do innej (środkowoeuropejskiej). Zadanie takie wciąż jeszcze wymaga, oprócz solidnej wiedzy historycznej, także wyraźnie zadeklarowanej postawy patriotycznej (lub, jeśli ktoś woli, nacjonalistycznej). I zadanie to nic nie straciło na swej palącej aktualności nawet dzisiaj, niemal w 10 lat po ogłoszeniu niepodległości państwa pod nazwą Republika Białoruś, bowiem przeważająca większość współczesnych Białorusinów ciągle tkwi nie tylko w sowieckim systemie polityczno-gospodarczym, lecz także światopoglądowym.

Miarę wynarodowienia Białorusinów w sferze zbiorowej pamięci historycznej znakomicie ilustruje zdarzenie z czasów studiów Arłowa na wydziale historii w Mińsku (ukończonych przez pisarza w 1975 r.). Podczas prezentacji trzeciego, poszerzonego wydania „Tajemnic połockiej historii” autor powiedział: Połockie podziemne labirynty zaprowadziły mnie na wydział historyczny Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego, na którym w owym czasie z białoruskości nic już nie pozostało. Pewnego razu w naszym studenckim kręgu graliśmy w taką grę: należało bez zastanowienia napisać pięć nazwisk wybitnych postaci historycznych. Rechotaliśmy z tego, że każdy bez wyjątku wymienił samych Chińczyków albo Japończyków. I nikt z nas, mnie nie wykluczając, nie wymienił żadnego Białorusina. Wtedy właśnie nastał dla mnie moment prawdy i dałem sobie słowo, że będę wygrzebywał z niebytu naszą historię.[2]

Inna anegdotyczna sytuacja, podobna do opisanej przez Arłowa, wydarzyła się w 20 lat później, świeżo po tym jak Białorusini wybrali sobie pierwszego prezydenta — Aleksandra Łukaszenkę. Podczas jednej z konferencji prasowych ktoś zapytał prezydenta, co sądzi o propozycji zreformowania samorządu lokalnego zgłoszonej przez Fundację Lwa Sapiehy[3]. Łukaszenka odparł bez wahania, że propozycja towarzysza Sapiehy jest przedwczesna. Nie od rzeczy będzie przypomnieć polskiemu czytelnikowi, że Aleksander Łukaszenka legitymuje się aż dwoma dyplomami wyższych uczelni, ukończył bowiem instytut pedagogiczny i akademię rolniczą. Po tej wypowiedzi wyrażenie „towarzysz Sapieha” weszło na stałe do białoruskiego leksykonu jako etykietka haniebnej ignorancji sowieckiego Białorusina w historii własnego kraju i narodu. Wprawdzie Łukaszenka, oświecony poniewczasie przez doradców, próbował ratować swoją intelektualną reputację budując porównanie pomiędzy własną polityką integracji z Rosją i ugodą z Moskwą autorstwa Lwa Sapiehy, ale nikogo w Białorusi nie przekonał. Białoruska inteligencja widzi w nim wyłącznie zaprzańca i sprzedawczyka interesów narodowych, podczas gdy dla tak zwanych szerokich mas powoływanie się na jakiekolwiek analogie historyczne w sytuacji powszechnej nędzy i braku perspektyw ekonomicznych jest rzeczą najzupełniej obojętną.

Zbiory opowiadań historycznych Uładzimiera Arłowa zaczęły pojawiać się od drugiej połowy lat 80. Profesjonalna znajomość realiów historycznych, wyborna białoruszczyzna i błyskotliwy styl szybko zwróciły na autora uwagę czytelników i krytyków. Widziano w Arłowie lat 80. następcę Uładzimiera Karatkiewicza (1930-1984) — pioniera i mistrza białoruskiej prozy historycznej, którego rolę w literaturze białoruskiej da się porównać z tą odegraną przez Józefa Ignacego Kraszewskiego i Henryka Sienkiewicza w literaturze polskiej. W pewnym istotnym sensie Arłou zawiódł te oczekiwania, bo do tej pory nie stworzył wielkiej powieści historycznej, którą można byłoby porównać z takimi dziełami Karatkiewicza jak Kałasy pad siarpom twaim czy Chrystos pryziamliusia u Harodni. Rzecz jasna, dopóki Arłou pozostaje aktywny literacko, są szanse, że taką powieść może jeszcze napisać. Wydaje się jednak, że szanse te nie są zbyt wielkie. Lata 90. bowiem radykalnie i bezlitośnie przedefiniowały rolę literatury białoruskiej w życiu narodu.

Do połowy lat 90. literaturoznawcom i pisarzom wydawało się wciąż, że pisanie w języku białoruskim jest jedną z najzaszczytniejszych dziedzin służenia narodowi, którego język i kultura balansują na krawędzi zaniku. Tak było w okresie przed rewolucją bolszewicką 1917 r., gdy białoruscy wieszcze narodowi Janka Kupała i Jakub Kołas położyli podwaliny pod wszystkie narodowe imponderabilia, pod jakie tylko literatura położyć może: stworzyli zrąb nowożytnego języka literackiego, zdefiniowali narodowe cele, dali artystyczny wyraz „duszy narodu” zaklętej w przebogatym folklorze białoruskim XIX w. oraz tchnęli w etniczno-folklorystyczną zbiorowość ducha odwagi i zdecydowania ku staniu się pełnoprawnym narodem[4]. W okresie Związku Radzieckiego literatura białoruska zaprzęgnięta została — jak i inne literatury z „bratnich republik” — do epokowego dzieła stworzenia nowej formacji politycznej i, w perspektywie, być może także narodowej. Sowiecka literatura białoruska — „socjalistyczna w treści i narodowa w formie” — służyła temu celowi nadaremnie przez 70 lat, otrzymując hojne państwowe dotacje na druk swoich dzieł i honoraria dla swoich autorów. O ile wiara pisarzy w możliwość osiągnięcia komunistycznych ideałów załamała się dużo wcześniej niż system polityczny ją podtrzymujący, to przekonanie, że pisanie po białorusku (wszystko jedno o czym) jest zajęciem społecznie niezbędnym z uwagi na ciągle niewyraźną tożsamość narodową Białorusinów, pozostało niewzruszone aż do czasu upadku ZSRR i powołania Republiki Białoruś w 1991 wraz z nową symboliką narodową — biało-czerwono-białym sztandarem i herbem „Pogoń”. Ilość wierszy napisanych w Białorusi we wczesnych latach 90. o nowej białoruskiej fladze i rycerzu z wzniesionym mieczem na koniu w sposób zatrważający zbliżyła się do wskaźników produkcyjnych poezji spod znaku sierpa i młota. Skuteczną tamę temu zadufaniu w moc sprawczą i społeczne zapotrzebowanie literatury postawiło białoruskie referendum w maju 1995 r., gdy Białorusini masowo opowiedzieli się za wprowadzeniem sowieckopodobnych symboli państwowych i nadaniem rosyjskiemu statusu języka oficjalnego, co w białoruskich realiach oznaczało pogrzebanie nadziei na rychłe utwierdzenie się białoruskiego w roli pełnoprawnego języka państwowego. Co więcej, polityka reżimu Łukaszenki — w połowie lat 90. mającego pewne szanse na odtworzenie jakiejś namiastki sowieckiego imperium — skasowała wszelkie narodowotwórcze osiągnięcia nieopierzonej białoruskiej niepodległości, włączając w to nowe programy nauczania historii, usiłujące przerzucić mosty pomiędzy współczesną Republiką Białoruś a pogrążonymi w pomrokach dziejów Wielkim Księstwem Litewskim i Księstwem Połockim. Literatura białoruska — pojmowana jako sfera aktywności duchowej niezbędna państwu i narodowi — również padła ofiarą nowej polityki kulturalnej pierwszego prezydenta Białorusi, który niejednokrotnie dawał wyraz swojej pogardy dla języka białoruskiego i przekonania, że dla szczęścia ludu bardziej istotne są czarka i szkwarka[5] oraz program telewizyjny.

W epoce Łukaszenki stało się jasne, że literatura białoruska dłużej już nie może rościć sobie prawa do roli „nauczyciela” czy też „krzepiciela” narodu (jak również do państwowo gwarantowanych dotacji na druk i honoraria autorskie). W gruncie rzeczy, Łukaszenka mało kulturalną ingerencją polityczną wymógł na literaturze białoruskiej to, co w innych literaturach Europy Środkowo-Wschodniej załatwił rynek — mianowicie, pozbawił wygodnego źródła utrzymania rzeszę grafomanów, zaś pisarzy z prawdziwego zdarzenia zmusił do poszukiwania pozapaństwowych sponsorów i mecenasów. Co się tyczy drogi twórczej Uładzimiera Arłowa, ta nowa sytuacja kulturalna zaznaczyła się zwrotem autora ku tematyce bliższej czasom współczesnym. Arłou jakby zdał sobie sprawę, że dzisiaj literatura białoruska nie może zastąpić prawdziwej narodowej szkoły w edukacji historycznej jego rodaków. (Nawiasem mówiąc, w epoce łukaszenkowskiej Arłou napisał popularną książkę o historii Białorusi dla przedszkolaków i młodszych klas szkoły podstawowej oraz coś w rodzaju bryku z historii Białorusi dla pozostałych starszaków, emerytów nie wyłączając.) Lata 90. ukazały zupełnie innego Arłowa, przynosząc szereg opowiadań bądź to pisanych na gorąco pod wpływem nieoczekiwanie nabytej białoruskiej niepodległości, bądź to cofających się w nieodległe czasy chruszczowowsko-breżniewowskie do wydarzeń i miejsc znanych autorowi z dzieciństwa i młodości. To właśnie takie opowiadania — wydane przez autora w trzech zbiorach: Mój rodowód do piątego pokolenia (1993), Requiem dla piły motorowej (1998) i Biedronka z Piątej Avenue (1998) — zostały włączone do obecnego wydania polskiego. Naszym zdaniem, Arłou udowodnił w nich z nawiązką, że jest pierwszorzędnym pisarzem, zdolnym zainteresować także czytelnika daleko poza granicami Białorusi.

Arłou jest tradycjonalistą, snującym swoje realistyczne fabuły na kanwie osobiście mu znanych wydarzeń i okoliczności, bez postmodernistycznych „sztuczek” z formą, czasem narracji, narratorem, mieszaniem gatunków, etc. Ma za to niezwykle wyczulone oko i ucho na life’s little ironies i inne życiowe drobiazgi, stanowiące o niepowtarzalnej aurze indywidualnej egzystencji. Jego dominującym tematem jest fascynujący i ciągle jeszcze nieprzebadany fenomen homo sovieticus — tu konkretnie: „socjalistyczny w treści, białoruski w formie”. Można oczywiście powiedzieć, że opowiadania Arłowa zebrane w niniejszym tomie stanowią literackie świadectwo procesu tracenia młodzieńczych złudzeń człowieka poddanego nieubłaganej obróbce potężnego i nieludzkiego systemu. Ale nie sposób nie zauważyć, że Arłou stara się unikać ferowania zbyt łatwych wyroków skazujących czy rozgrzeszeń, w wielu przypadkach pozostawiając moralną ocenę postępowania swoich bohaterów czytelnikom. To prawda, że Związek Radziecki istniał dzięki przymusowi i powszechnie praktykowanej obłudzie (Orwell nazwał ją doublethink). Ale czy rzeczywiście społeczeństwo sowieckie było stadem proli zadowalających się czarką i szkwarką oraz Wielkim Bratem pojawiającym się codziennie na ekranie domowego telewizora? Arłou daje odpowiedź, która w znacznym stopniu modyfikuje nie pozostawiającą żadnej nadziei wizję Orwella. Wizja Arłowa wydaje nam się bliższą prawdy, ponieważ ocala w człowieku sowieckim jego człowieczeństwo, pozwalające żywić nadzieję na pomyślne zakończenie ponurej przygody gatunku ludzkiego, zwanej budową komunizmu. Wydaje się, że żadne inne miejsce na świecie nie potrzebuje tego pomyślnego końca bardziej niż Białoruś.

To co się stało z Białorusią po roku 1994, tzn. po wyborze Aleksandra Łukaszenki na prezydenta, daje się dosyć spójnie wyjaśnić na gruncie socjologii, ekonomii i politologii. Problemem numer jeden Białorusi jest wciąż jeszcze nie zlikwidowany rozziew pomiędzy świadomością społeczną a stopniem technologiczno-produkcyjnego rozwoju społeczeństwa. Mówiąc w pewnym uproszczeniu, kraj znajduje się w późnym stadium industrialnym, podczas gdy świadomość wielu segmentów społeczeństwa pozostaje w epokach znacznie wcześniejszych — wczesnego industrializmu czy nawet patriarchalizmu w przypadku ludności wiejskiej. Ujmując to inaczej, większość społeczeństwa białoruskiego w sensie światopoglądowo-psychologicznym wciąż jeszcze żyje w Związku Radzieckim. Gdy na początku lat 90. Europą Środkowo-Wschodnią i Rosją wstrząsnęły post-industrialne rewolucje społeczno-ekonomiczne, Białoruś pozostawała w stanie niemal całkowitej politycznej drętwoty pod niezmienioną komunistyczną władzą aż do czasów Łukaszenki. Gdy przyszedł Łukaszenka, białoruska asynchronia historyczna zaowocowała „rewolucją społeczną” ŕ rebours, usiłującą przywrócić dawny „porządek” w postaci jednolitej ideologii i jednolitego państwa. Demokracja dla Białorusinów okazała się pomysłem niezrozumiałym i niebezpiecznym, bo przedwczesnym. Łukaszenka natomiast zaproponował bezpieczny powrót do poprzedniego kokonu.

W roku 1994 jeden z deputowanych frakcji komunistów w Radzie Najwyższej Białorusi wykrzyknął z oburzeniem i bólem z trybuny parlamentarnej do swoich kolegów: Kiedyż wreszcie w naszej stołówce ujrzymy znowu prawdziwą sowiecką musztardę zamiast tego polskiego paskudztwa? „Polskie” w tym kontekście należy rozumieć nie jako konkretny narodowy desygnat, a raczej jako epitet znaczący tyle co „obce, nie-nasze, nie-sowieckie, obrzydliwe”. Nie potrafię znaleźć w najnowszej białoruskiej historii bardziej wyrazistego cytatu, który lepiej oddawałby intensywność rozpaczy i zarazem nostalgii sowieckiego Białorusina za bezpowrotnie utraconymi czasami. Jednakowoż puenta tej anegdotycznej historyjki nie jest ani oczywista, ani łatwa do zinterpretowania.

Gdy nastał Łukaszenka, który obiecał nie tylko sowiecką musztardę dla każdego, ale także czarkę i szkwarkę, nasz deputowany stracił ochotę na te smakołyki i przeszedł do opozycji wobec ambitnego integratora i resowietyzatora w prezydenckim fotelu. W 1995 r., przy ponownych wyborach do Rady Najwyższej, los zetknął tego deputowanego w jednym okręgu wyborczym z człowiekiem, który pomógł Uładzimierowi Arłowowi w wydaniu „Tajemnic połockiej historii”. Nasz deputowany prowadził kampanię negatywną przeciwko swojemu rywalowi — denuncjując go przed wyborcami jako sponsora „nacjonalistycznej książki” — i został ponownie wybrany do białoruskiego parlamentu. Gdy jednak niebawem Łukaszenka przeprowadził swoje drugie referendum i rozwiązał Radę Najwyższą, nasz deputowany nie podpisał lojalki wobec prezydenta i nie wstąpił do marionetkowego organu ustawodawczego zwanego Izbą Reprezentantów. Dziś ten człowiek posiada niekwestionowany rekord wśród białoruskich opozycjonistów, jeśli chodzi o łączny czas spędzony w więzieniu i sumę grzywien wymierzonych mu przez reżimowe sądy za udział w antyprezydenckich protestach i pikietach. Komentarz Arłowa: Jak wiecie, towarzysz Szczukin się zmienił. Pewnego razu nawet trafił do jednej celi z moim synem Bahdanem. Stąd też nie mam do niego żalu. Teraz telefonuje do mnie regularnie i prosi o podanie pierwoźródła słowa „spadar” [biał.: pan][6].

Peryfrazując sarkazm Arłowa z opowiadania „Molekuła”, można by rzec, że coś w tym życiu na pewno zmienia się na lepsze. W opowiadaniach Arłowa — czasem szczerych aż do bólu, nierzadko ironicznych i na ogół demaskatorskich — pobrzmiewa tak charakterystyczna dla Białorusinów nuta optymistycznego stoicyzmu (czy też może — stoickiego optymizmu?), który umożliwiał im przetrwanie w najtrudniejszych momentach historii. Wydaje się, że przetrwają bez większego szwanku i dzisiejszy paroksyzm sowieckiej nostalgii.

Praha, wrzesień 2000

1 Z tekstu wygłoszonego przez pisarza w kwietniu 1999 r. podczas wręczenia mu nagrody Towarzystwa Wolnych Literatów „Gliniany Wiales-98” za zbiór opowiadań „Biedronka z Piątej Avenue”. Wspomniany przez Arłowa Walancin Akudowicz to współczesny filozof białoruski, przyjaciel pisarza. Cytat według pisma Kałośsie (Nr 7, 1999).

2 Według Naszej Niwy z 2-9 maja 2000 r.

3Lew Sapieha (1557-1633) — kanclerz i hetman Wielkiego Księstwa Litewskiego, projektodawca unii Rzeczypospolitej Obojga Narodów z Moskwą (1600), inicjator i uczestnik wypraw na Moskwę (1609-18).

4 To „stworzenie narodu poprzez język i literaturę” zakończyło się historycznym powodzeniem. Cokolwiek by się nie powiedziało o współczesnej kondycji Białorusinów, nie da się zaprzeczyć, że posiadają oni wszelkie atrybuty — kulturowe, socjoekonomiczne i polityczne — niezbędne dla istnienia samodzielnego i nowoczesnego narodu europejskiego. „Wyostrzenie” niewyraźnego oblicza narodowego (nacjonalistycznego?) Białorusinów wydaje się być jedynie kwestią czasu. Warto zaznaczyć, że w historii Europy XX w. niewielu grupom etnicznym udało się powtórzyć narodowotwórczy wyczyn Białorusinów. Bez zastrzeżeń da się do nich zaliczyć jedynie Macedończyków. Lata 90. wysunęły następnego poważnego kandydata do listy narodów europejskich wśród rumowisk komunistycznej Jugosławii — Bośniaków. Niejasnym w narodowym względzie pozostaje status Rusinów Zakarpackich, znanych w Polsce pod nazwą Łemków. O ile istnieje dzisiaj wśród Rusinów dość wyraźna identyfikacja siebie jako odrębnej od Ukraińców grupy językowo-etnograficznej, to brak ponadregionalnych „wieszczów narodowych” stawia pod wielkim znakiem zapytania efekt końcowy narodowotwórczego wysiłku na „Archipelagu Rutenia”. Natomiast „filologiczna” próba stworzenia odrębnego języka poleszuckiego i opartego na tej językowej identyfikacji nowego narodu poleszucko-jaćwieskiego na przełomie lat 80. i 90. zakończyła się fiaskiem. Godnym odnotowania w powyższym kontekście wydaje się także regionalny wyczyn polskich Białorusinów, którzy przez ostatnie pół wieku zdołali wyemancypować się z „protoetnicznej masy” chłopskich aborygenów Białostocczyzny ku nowoczesnej świadomości narodowej na zachodnim obrzeżu białoruskiego areału etnograficznego. Skala tej transformacji nie jest do końca znana i pozostaje kwestią sporną nawet wśród promotorów białoruskiej świadomości narodowej w Polsce. Niewątpliwym wydaje się natomiast, że w odróżnieniu od polskich Niemców (którym potężny pod każdym względem Vaterland udziela duchowego i materialnego wsparcia) i polskich Ukraińców (czerpiących moralne siły do przetrwania z wciąż nieuregulowanego rachunku krzywd po przymusowym wysiedleniu ze swej małej ojczyzny), polscy Białorusini opierają swoją narodową identyfikację wyłącznie na tym, co sami sobie stworzyli w czasach post-stalinowskich. Pojawienie się i rozwój literatury białoruskiej w Polsce jest jednym z najpoważniejszych argumentów na korzyść tezy o powstaniu w pełni ukształtowanej białoruskiej grupy narodowej poza politycznymi granicami Republiki Białoruś.

5 Setka i zagrycha (wolne tłumaczenie z rosyjsko-białoruskiego żargonu zwanego trasianką, używanego z upodobaniem i pasją przez białoruskiego prezydenta).

6 Według Naszej Niwy z 2-9 maja 2000 r.