Wiersze tutejsze
Łuksza Mirosława
Увесь зборнік
Mira
Obce słowa łowią się jej na język, za język,
Na pułapkę słoninną, drucianą, drewnianą.
Za częstokołem zębów skradają się — one —
Skamienienia mowy już dorosłych ludzi.
Języczek kuhaka i kchaka, jakby sam nie swój.
Tamto nga, mga, łka, tka i łga.
Dźwięki jak myszki młode i gładkie
Plac zabaw mają i ubaw, po myśle pachy,
Gdy ona się dławi ich włosiem myślinnym.
Języki moje! Języczki. Podniebienne, podniebne!
Woła. A one akają, o-kają-się! Dźwięcznym gwoździem
Czy ćwiekiem biją ją od spoduświadomości.
Bij-ją! Bij! Się, siostro lustrzana,
Portretu — auto — nazwo nazwana. Dzięcielinna.
Dziecielinna. A za plecami w lustrze, złocona
Litera. Statut na własnej skórze, w mowie
Nieobcej królom chrzczonym słowiańsko, od ucha.
Bogdan
Święte miejsce. Torf — wieczne odpocznienie
dusz żyjących z pożytkiem. I kamienie
ślepią się na poboczach, rodzą się na polach.
Płoty najpierw są złote, a potem znów żywe.
Mech kożusi się na nich, i są takie stare
jak my tutaj, zszarzali, w badylach jesiennych,
wśród żółtych georginii, co babcie sadziły.
Droga naprzód — przez bagna, po torach do świata.
Ten się zadem nastawił, gębą do granicy,
a może odwrotnie; świat ma cztery strony.
Wiatr na wylot przewierca oczodoły suche;
łzy umiemy chować, boż bez fanaberii
człowiek jest tutejszy, nie zwykły dowygód.
Nasze dzieci młodsze podbijają Stany,
choć te w gruz się walą. Antena do świata
ponad głową dziadka wystawia ramiona.
Ale tak naprawdę tylko tamten bocian,
co na skrzyżowaniu ma gniazdo prastare,
świata kawał widział, i to z lotu ptaka.
Ada
Fioletowy kożuszek chroni zziębniętą dziewczynkę,
córeczkę partyzanta, siostrzyczkę Świetłany. Mamy dawno
nie ma. Ada mocno pachnie i świeci kolorami tęczy, we śnie
gonią ją faszyści, zabijają mamę. Tata po wojnie
pachnie papierami, atramentem i drukarską farbą,
gabinetem szefa, pyłem biblioteki, brzęczy orderami.
Długonogie macochy są chłodne i młode. Adarka wciąż pisze;
świat ten zaksięguje, podliczy i wyda. Inni grosze liczą.
W sakwie z papierami — wiśnia i purpura, by usta mówiły,
zapisane kartki, mocny oddech duchów, benzynowy powiew.
Zdziczały pies kąsa dłoń, co mu chleb daje
— zapisane w nocy. Sny się wytłumaczy. Te sny się oswoi.
Lewa ręka słabnie. Ta, co jest zawsze od serdecznej strony.
Alexander
Nad rzeczką Jabłyniówką, za Gnilcem, co w jezioro
się rozlewa, na zapomnianym chutorze, skąd
Szerszunowicze w świat się rozjechali, rosną stare drzewa.
Jabłonie wciąż dają owoc, choć marny, ale się starają
pamiętać o tych, co je posadzili. Alexander Palieski
brodzi po pas w trawie, pokazuje dawne. Żywe, powiada, to
wszystko, bo rośnie. I wystarczy z Kanady czy też z innej
bajki trafić tutaj do siebie, by ono ożyło. I ja się
zająknę, jak Aleks, ze wzruszenia, bo to wszystko moje.
Alik
Aleksander, brat młodszy, prędkim krokiem
pokonuje prowincjonalne oplotki. Na plotkach —
nie kotki, a wierszowane makotki. A wielka prowincja —
Wielkie Księstwo, wielka równina, dolina, Lachy,
Podlasie, Polesie. Od Czech do Trzech Ameryk, Stu Europ
Wszystkich Narodów. A to wszystko można policzyć. Inter —
net... nacjonalnie. A Behemot na płocie w Lachach
patrzy złoto, czarna skupiona bestia, w pokątnych uśmiechach.
Taka czarna muza Ściapana Abucha. Niepoważnego pana z twardym dyskiem.
Alojza
w białej sukience na płótnie wybielonym na rośnych łąkach
korzeń ognia hoduje chowa w dłoniach od wiatru
hoduje póki nie wzrośnie on w moc i go nie pokona...
wyrasta na wargach mak rwie się w palcach oddech suchotny
na białych sukniach sztandarów makiem płonie Alojza
Anatol
Czyżbyś nie wiedział, Anatolu,
Że tutejsi twój piękny płot ci rozbiorą,
O nowiu, w pełnię, czy też w biały dzień,
Gdy sobie pojedziesz do Hajnówki? Albo Warszawki?
Płot nowy, solidny. Albo z żerdzi, zwyczajna
Zagroda; tu przy puszczy nie zmarnuje się nic.
Teraz róże, coś posadził, tysiąc róż na osłonę od zwierza
Puszczańskiego, pewnie wymarznie przy takiej pogodzie,
Bo teraz już nie wiadomo, co za klimat się porobił u nas.
Nie wiem, panie inżynier, kto cię namówił na arendę tych
Zaróżonych hektarów przy drodze do granicy z Europą.
Gadamy u Zenka w „Białej Róży” o szukaniu korzeni,
Ty znów o walce z perzem i troszkę sam się zaperzasz,
A twoje piękne drobne zmarszczki wokół oczu są jak bruzdy
Na polu na zoranie i zbronowanie którego znów wydałeś w starych
Milionach kawał grosza, i nie wiesz, czy zbierzesz plon.
Pewnie, te róże... Taki żywopłot! A jeszcze zażółci się
Pas dziurawcowy. I wtedy będzie pięknie tu latem, Anatolu Arturze.
Artur Jan
Mam w ustach kamyczek. Wcale nie uwiera.
A nawet w potrzebie mówić mnie nauczy.
Albo będę milczeć. Co mi poniewierać
Ma ktoś moje zdanie! Zamknę się na kluczyk.
Ktoś mnie chce otworzyć? Czy konserwą jestem,
Byście z otwieraczem się dłubali we mnie?!
Składam na brzuch ręce swym spokojnym gestem,
Bo tam mam pistolet, i nie nadaremnie!
A gdyby ktoś mnie zranił, otwierając rany,
Wiersz wyleci — ptaszek, zamiast krwi (czerwonej).
Lecz mnie dziś nie ruszcie, bo jestem skonany.
Tak się narobiłem ku chwale Rodzonej.
A ty nie wojuj ze mną o grunwaldzką bitwę
I Statutem Litewskim nie wal mnie po głowie.
Weź se z Chodkiewiczem i Sapiehą Litwę.
Adama nie oddam, Kościuszki... Albowiem.
Bronisław
na czyjąż obronę wytaczasz armaty gramatyki
i Matkę Ostrobramską wołasz za Adamem
na szarym papierze turemnym
sławisz tych co po bagnach zagnani
bronią sławy Księstwa i swojej litery
Wierzysławie
a prawnuki z tej strony i tamtej
czasem noszą twoje imię w szkole
z niedowierzaniem
bo jakże im wierzyć
w twą wiedzę dobrego i złego
prawa i lewa
gdy dałeś się zabić przez tych
dla których i przez których
wiara twoja
Gieorgij
Brat Mikołaj kreską i plamą chce powiedzieć o sobie,
o krajobrazie wśród łat liści i korzeni splątanych z lawą.
A ciebie nie słyszy? Siedzimy w ogródku pod „Marszandem”,
ciekawe brata Jerzego, który bardziej niż ty jest artystą
z wyglądu — pień jesionu, o włosach wierzbowych,
setki dochodząc — długodystansowiec.
A ty w złocieniach, osypany słońcem Białowieżża,
dziwisz się nam. A cóż on wam dał? Białą Więź? A jaką więź
sam odnalazł? „Wasze pokolenie dziś na takich pluje!
Wasze dzieci waszych rodziców, i wy, już rodzice...”
I co to za słowo? Ojciec „Białowieży”? Ten Żorżyk sołtysa?
Od Traktu Kamienieckiego wiatr chwyta w nozdrza Gieorgij,
co niesie nowiny i wieści zabyte. I nic nie mówi,
szczędząc każde słowo, słów innych słuchając,
a kamyczki w ustach grzeją się i grają.
Eugeniusz
Śni się
jak Eugeniusz
sam wojskowy w końcu pokojowej Europy
chodzi po polu mikłaszewskim
szuka kopie zakopuje
a kości przodków znów i znów
z ziemi wychodzą
w ciała się składają i patrzą
kogo jeszcze on Żenik
rzucił z ich ciała z ich kości
aby bronić ziemię
Leoniewskich
bojarów lićwińskich
Halina
Ona się skrada, nie, nie skrada się,
tylko kroczy wolno lecz nieuchronnie
z uśmiechem na bezokiej twarzy. Nie, nie jest
to uśmiech, to tylko szczelina od noża
na twarzy bezustej. Nie twarz to, płaszczyzna,
którą każdy z nas chce ujawnić i obłaskawić.
Nie — ułaskawić! To ona bez łaski. Łaskawie podana
na ból i udrękę, by dać je. Nie, aby zabrać je tobie.
Nie ujmę ci bólu, nie wezmę na swe czoło twego znaku
rubinowego, bo już jestem i tak naznaczona.
Zduszę łzy. I pozwolę im płynąć przez płonące gardło,
tym tunelem, przez które słowa wypadają, które były pierwsze
i ostatnie, w akcie i na ulicy, megarozgłośnione.
W uszach zastygłe, na papierze nie martwe, choć i nieruchome.
W żart obracasz dramat. Historię ograniczasz metalowymi
ramami swego łoża. Dziewczynka z Trzeciego Liceum — taka jesteś
znowu, zawadiacko sterczy twoja teraz biała czupryna
i strzelają fajerwerki oczu. Za ramą — twój syn bezbronny,
który wierzy w słowo. I milczenie zasłania mu usta. Niemy.
Nie my? I nie ma ucieczki. Nie ma zmiłowania. Tylko miłowanie.
Rubinowy znak na skórze naszej i tych, co widzą i wiedzą.
Handzia
W kotlinie między dziwami dziwy się sobie nie dziwią.
W Kotłówce duchy i ludzie razem się w Dziady pożywią.
Wyjdzie Handzia na Jurja, słońce na niebo wygoni,
Razem z nią pójdzie żywioła, Jury od gradu ją chroni.
Wyjdzie dostojnie na pagór Handzia w czerwonej sukience,
Nabierze w usta powietrza, dłonie uniesie w podzięce,
I konik jej zawtóruje, i krówka zamuczy radośnie,
I ptaszki nad głową jej wzlecą, by razem śpiewać o wiośnie.
Za Handzią, jak za matulą, dziatwy podąża gromadka,
I każdą nutkę notuje, co słyszy od babci czy dziadka,
Stare podlaskie napiewy, w języku dźwięcznym i młodym.
Z duchami taka sustrecza, z czasem, co uczy pogody.
Henryk
Kiedyś przyjechał do nas celnik z Chicago.
Szukał nowej narzeczonej, bo stara nie pasowała.
(Taką do lat trzydziestu by; oni, w biurze matrymonialnym,
Ci zachodni, stare pierduny, chcą tylko młodych
I zdrowych, i aby taka od interesu nie odstawała!)
Szukał Bożeny, postawna blondyna, pielęgniarka
(Dobra Abigail na ogrzanie zziębniętych starych stóp),
Ale ta już nie tutaj, szoruje nocniki zaniemogłym Flamandom,
Więc gadaliśmy o niej, że dobra, choć szalona
Panienka, ładna, tylko nie ma szczęścia
W miłości, bo wszystko oddaje, nie zostawiając sobie
Nawet cienia na własną obronę, taka białoruska dziewczyna
Gródecka. A Henryk powiada, że on sam to nie taki znów
Szykagowski jest, bo sam spod Siemiatycz, i tak chciałby
Kobietę, jednak, tutejszą wziąć, bo czyste, uczciwe...
Może, za młoda tak do trzydziestu, jemu, staremu, i aby
Wykorzystać nie chciała, boż od takiej wdzięczności nie czekaj!
Potem wspomniał ojca Grzegorza, co teraz w Rybołach na
Parafii jest, księgi też składa; pamięta go jeszcze z
Siemiatycz, choć sam katolik. A potem, zamyśliwszy się
Nagle, przypomniał, jak na lotnisku rozpoznał Bogusława
Kaczyńskiego, a ten do Krynicy zaprosił go właśnie,
I tak naprawdę to przyjechał dla muzyki tutaj, nie szukając
Baby, bo kobiet jest wszędzie więcej niż facetów
Na świecie, tylko bierz, szczególnie gdy masz pieniądze.
Aby zdrowie, kochana! Lotem bliżej. A gdyby raptem do
Ameryki i ciebie wiatry zaniosły, mileńka, to, póki co,
Na lotnisku napotkasz Henryka, jak sprawdza światowe bagaże,
I każdy musi otworzyć przed nim nawet to, co ma do ukrycia.
Irena
Sen się śni. Jesień. Pola pod Puszczą. Oszronione
burzany targa wiatr, krwawniki bez krwi w szarych
wiechciach srebrnieją. Niżej traw moja dusza,
lecz nad horyzont widzenie; tam nie ma mnie, jestem.
Lipa, co rośnie sto lat. Maleńka była (i we śnie pamiętam,
a to pamięć prababki, co w Sybir z wszystkimi nie
poszła, przed najeźdźcą, bo jak już umierać, to tylko na swoim),
okrągłą koronę twardo trzyma na karku. Przy pniu leży
kotka, napuszona od ziąbu. Przylgnęła do gazet, grzeje
szary brzuch o nie, nie daje ich porwać przez wiatr.
Tam listy. Niewysłane. Życiorys. Wierszyki. I „Kołychanka”
w języku podlaskim, matczynym. I krótkie zdanie, pamiętam.
Sen. W śnie się czyta inaczej. I sen się odczyta. I sen
znów powróci. Ireny tu nie ma. „Przepadła bez wieści”.
Poszła boso Irena, jak zawsze, stopą uwalaną piachem i
gliną; chyba nie w szpilkach tam teraz chodzi. W profesory
poszła, gadają. Cytują. Czytują. Siwa kotka leży we śnie
na wierszu dla syna, którego wtedy jeszcze nie było.
Jan K.
Torba profesora Jana czeka na listy od uczniów,
otwiera czeluść na tajemnice spowiedzi i niedopowiedzi.
Teksty są oczywiste, jak wierzby co na okładce prowincji,
co równym rzędem, jak zęby, rosną korzeniem w dół,
obrąbane konary wznosząc dalej ku niebu. Odpowiedź
każdy znajdzie sam. Idąc gościńcem, po drodze jadąc
w stronę Jaryłówki raptem zajarzysz. I dalej pojedziesz,
a dzieci pójdą po świecie, po kamieniach, przekraczając miedze.
Jan M.
Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie są te Lachy,
co w Podlaszskiej stronie?
Gdzie Praga złotem grająca, wydobyta z wieków?
Zielona Irlandia idzie po Europie, w powodzi i słońcu,
w pochodzie krzyżowym dzieci i młodych narodów.
Młode słowo, Jasiu, z tym „ł” słowiańskim
w twoich zębach mle się i z mlekiem wypływa,
w Drodze Mlecznej płynie, po Ptasim Wyraju.
Tato idzie drogą. Mama po listkach rdestu wasz ślad
wciąż wylicza. Zorka! Zniczka spadła! Na szczęście dla synów.
Jan T.
Kruki jak nuty nad lasem.
Kruki nad losem kraczą.
Kruki jak znaki czasu
Nad życiem sierocym płaczą.
Rondo gościńcem piaszczystym
Od domu, do domu, w ciszy.
Z sercem dobrym i czystym
Kroczysz po czułych klawiszach.
W Sokółce jesień, dom stary czeka
I w stronę słońca okna otwiera.
Zegar zdrożony idzie od wieku.
Twój plon zebrany. Czas zły umiera.
Jerzy P.
Jest noc. Jest cisza taka, jakbyśmy pomarli.
Bo słowo, które powiesz, z tą chwila odchodzi.
Rzecz przeze mnie nazwana ginie w innym czasie
I zapis działania chwilę tę zabija.
Dzieciństwa smak pamięta ten kamyk wypluty,
Razem z zębem mlecznym, który nie był stałym.
Tak się na cząsteczki przed tobą się krajam,
Z oczu, rąk i piersi — ty — wychodzisz skrycie.
Wiedząc nawet we śnie, że wciąż tam zostajesz.
Bo ani sęczka z siebie nie oddam za darmo
Z gałązek krwiobiegu i z oplotu nerwów.
Na żelaznym moście zostawiłam usta,
Kiedy przywarłam do mroźnej poręczy;
I tam krzyczę, nad miastem, dzwonią moje słowa
Żeliwnie; nie słyszysz, choć ten most nazwałeś.
Gdy po Bielsku utykam, niewiasta w chusteczce,
Co idzie cicho pod Zamkową Górą, zwie mnie
Siostrzycą i daje oleje z cerkwi Michajłowskiej.
Jerzy G.
Na białe ciało kobiety sieje się mrok.
Ciemność się sypie na jasne ciało kobiety.
Wibruje nić dźwięku od gwiazdy do głosu i włosa.
Na strunie gitary odciska się gwiazdy dotknięcie.
Z miejscem własnym, nawet w cichym bezruchu krążymy
wśród wszystkich gwiazd. Na Mleczną Drogę patrzy kobieta.
Patrz! Słuchaj. Dźwięcznej ciszy nie porusz. Dotykaj.
Narodź się jeszcze, wyjdź z mroku. I w mrok się obrócisz.
Mleczne ciało kobiety jaśnieje w galaktyce nocy.
Jurek
Jeden z czterech pierwszych, którzy odjechali
z głuchym tętentem na tamtą, nieznaną stronę,
poprzedzani wieścią, jak jeźdźcy Apokalipsy, co niosą zarazę.
Tylko maleńka profesor Agnieszka was się nie lękała
z całego Podlasia, jak zawsze. Morowi chłopcy! Myślałeś,
że zdążysz to wszystko powiedzieć. O końcu Europy,
kiedy już przestaną liczyć padłych, lecz nadal określać
będą ich po krzyżach, co leżą na ich martwych piersiach.
I odkładać ich będą na tę stronę, gdzie komu wygodniej,
politykom, i tym, co naciskają guzik poślinionym
palcem, którym się także dobrze przelicza banknoty.
Nie o początku nowej. Europy. Zaraza już ogarnia wszystko.
Pożera dzieci ewolucji. Pożera cioty i dziadów rewolucji.
Na papierze gazet was liczą, zabitych, zaraz
z pierwszej strony. Potem dają nadzieję. A nowe wirusy
wymykają się z mózgów, w laboratoriach pasą się
nowe bestie. Bogowie decydują za nas, kto jest z nas
lepszy, kogo rozmnożyć, kogo opatrzyć w karabin na drogę.
Jurka
Z Zelwy, Pragi, z Sybiru
słowa matuli,
Łarysy. A Ona — symbol
Białorusi udręczonej —
Czy przytuli?
— Oj, mama, czamu ja czorny,
Choć bieły maju twar?
Oj, reczańka...
Na ręce brałeś obce dzieci,
I teraz masz miejsce na Wygodzie
Obok chłopczyka,
Starszego od ciebie o sto lat.
Przytulałeś ludzi,
Leczyłeś lekiem i słowem,
Piękny panie w kapeluszu,
A nikt cię za drzwi nie wpuścił,
Gdy konałeś wśród pięknych domów.
Wolnym wietram dychni, Stryboża.
Jaszcze raz! Jaszcze raz!
Wałasy patrywoż. Sercy u nas skałychni.
Wiej! Wiej! Wolnym wietram dychni.
Katarzyna
Z jarzębiny robią dziewczynki korale, przebijają jagody
igłą, wbijają w nieżywy już miąższ, sok skapuje
bezkrwisty i gorzki. Albo krew, gdy dziewczynka ukłuje się w palec.
A poziomka jest słodka. Czasem, gdy na niej siądzie pluskwiak,
taka kuzaczka, wtedy pachnie ona inaczej.
Mama przytula dziewczynkę, duża mama; mama pociesza dzieci,
które boją się dostać zastrzyk, bo zastrzyk kłuje i piecze.
Płakać przy niej nie trzeba. U mam są dzielne córeczki.
Dziewczynka całuje chłopca. Jarzębinowe ma usta ten mały;
a może go ukłuć igłą? I słodycz poziomki wydrapać.
Dziewczynka całuje chłopca i kładzie na mchu pod choinką.
W lesie, gdzie nie ma poziomek, korzonki niech puści chłopczyk.
A potem dziewczynka rysuje. Rozdrapie papier i skórę.
Przebije igłą i siebie. Na igle — gorzka kropelka.
Leon
Idę białym miastem.
Białe skrzydła mi rosną,
wykluwają się pod czerwoną koszulą,
wieją w twarze przechodniów,
spocone, ślepe. Wykluwają się oczy.
Wykluwają się ludzie. Wilgotne kolory.
Wieje mi w twarz zielony wiatr,
czerwony, żółty i błękitny. Krople
na suchym piasku. Pot olejny w bruzdach.
Wykluwają się trawy. Wykluwają się palce.
Czerwone. Stygmaty na białym
płótnie. Ukrzyżowany cień ptaka w locie
przemknął po niwie, po mnie. Po mnie. Już.
Wykluło się mgnienie i stało się wczoraj.
I tu wczoraj ziemia. Słońce. Wiatr. I cienie.
I po mnie.
Luba
Idzie maleńka Luba, niesie brata na głowie.
Woda ust jej dotyka. Idzie się lekko po rzece.
Syberia. Dobrze, że lato, i zimno tak nie dojmuje.
Luba niesie Michałka do domu, do Romanowa.
Ojca już nie ma. Zjedli mąkę, co dała macocha,
By w świat poszły pasierby, dały żyć w zawierusze.
Tam czerwono, tam biało. Leżą nieżywi w polu.
Zamiast kłosów i jagód. Luba żuje korzonki.
Szczaw i dziczki na miedzy. Łowi ryby rękami.
Przyjdą razem do domu, gdzie nie ma już drzwi ani okien.
Ludzie z Łuplanki pomogą. Ci sami, co dom rozdrapali.
Wrócą macocha i bracia, wujowie, inna rodzina.
Każdy weźmie, co swoje. Potem Lubę wydadzą.
Znów się drogi rozejdą. Porwana przędza na płocie.
Kiedy wszędzie jest blisko, widać twą chatę z kosmosu,
Brat już brata nie pozna, wnuk — z innego narodu.
Gdy siedzimy na murze w Białymstoku, nad Białą,
Ja i Olek, studenci, o teatrze mówimy,
To widzimy nie widząc — idą dzieci po wodzie,
Niesie brata na plecach chuda mała dziewczynka,
Wiedzie brata do domu przez ruiny wszechświata.
I poznaliśmy siebie. Olek, wnuk Michasiowy,
A ja — Luby tej wnuczka, rodem co z Romanowa.
Maciej
Na Pokrowę mój przyjaciel pojechał na Wschód.
Od przestrachów stuletnich siałam pierepałachi
Na październikowy wiatr. Popiół, czarnoziem
I listowie, strzępy sztandarów, zrudziałe bandaże,
Skrawki „Prawdy”, bezokie i nieme plakaty wyborcze
Siały się. Wiały w oczy. Piekło to, nie leczyło.
Cicho tam. Mówił. Tęcza nad wioską.
Słowa mowy widział na desce wyrżnięte, lud milczał.
Wzór ludowy na koszuli dyrektora domu kultury.
I chramy. I Znicz, co wierszem się modli.
Zastyga na palcach ciepły wosk.
W okularach przyjaciela odbijają się ognie
Za dusze i zdrowie,
Za ojczyznę, duchowieństwo i siły wojskowe.
Na miedzy między polem i łąką,
Wschodem i zachodem słońca,
Ścieżka między Księstwem
A tym, co nim nie jest.
Ozimina. Październik. Zielone wschody w śniegu.
Potem zawieje, śnieżyce. Maciej znów bez rękawic
Chwyta płomień i mróz, w palcach bólu już nie ma.
Znów mu szkiełko wypadło, drucianą oprawkę przełamał
W połowie. A nieuzbrojony nie czuje się pewnie.
Michał A.
Jest taka historia w mieście powiatowym,
o Kolce, który nauczył się latać nad Hajnówką.
Nauczyć się prosta sprawa, tylko trzeba chcieć,
mocno machać rękami i umiejętnie omijać przeszkody.
Michaś stawia pomniki, ciężkie i pamiętne, ludziom,
komu litery złote, a kto zechce także — bukwami.
Lekko się trzyma w eterze ten co fruwa nad miastem,
lekko się śmieje bywalec kawiarni „Wrzos” („Biała Róża”),
akcjonariusz fabryki ołówków, członek Partii Kędzierzawych.
Hajnówkę widać z Kosmosu. Widzą ją takie człowieki,
z miasteczka Hajnówki kosmicznej, bliźniaczej siostry naszej.
Michał Ł.
Dom zalany wodą nie może oddychać.
Jabłoń, choć słońce się przebija aż do dna jeziora,
ni liśćmi, ni owocem nie oddarzy światła.
Budy bezpieskie, płoty bezkocie, bramki donikąd
zardzewiałym zawiasem kiwają jak palcem na ryby.
Z Bud zalanych Michał Łuksza, ze sławnej orkiestry,
majsterklepka, radiowiec i podglądacz świata,
przeniesiony do Bondar, na wysokie piętra osiedla umarłych,
z pamięcią uwiecznioną w głowie i na zdjęciach,
z okien krzyczy muzyką, ponad blokowisko.
I w kosmos wysyła radiowe wołania, do tych co są jeszcze.
Michaś
Razem z Jurkiem i Handzią pojechaliśmy do ciebie,
ale nie tam, gdzie cię widziano ostatnio.
Poematu nie było wśród fiszek i notatek z podróży.
Handzi zbierało się na śpiew o wesołej wdówce,
zupełnie bez sensu. Lecz tam ciebie nie było,
Tylko łagodny Jesienin na oblazłej ścianie
patrzył na troskę Jurka, Handzi oko piwne,
małżonki krzątaninę, by nas stąd wygonić.
A twoje buty wciąż warują w sieni, i kurtka
rękawy wystawia, jakbyś co z niej wyszedł.
A tam, gdzie jesteś teraz, łany kupalne
kwiatów wiecznie żywych, — nie muszę przynosić
Ci ich, kłaść na marmur, co leży na tobie.
Nie zapraszaj tam mnie, gdy idę po moście
nad nocną Hajnówką w styczniu, nie wysyłaj Gienia
Iwaniuka z Kotłówki, aby mnie tam spotkał.
Nie otwieraj archiwum, gdy wznosimy czarkę
goryczy; na drzwiach napisane, że tam — twoje wiersze,
lecz nie ma tam „Raspiaćcia”; ani słowa więcej.
Albo je otwieraj. Wtedy pamiętamy.
Mikołaj B.
Trzydzwonią w cerkwi, co naprzeciw „Górnika”.
Skąd taki dom kultury w naszej leśnej stronie?
Środkiem Białostockiej ulicy w powiecie
pełźnie lepko-gęsty rynsztok jadu i trucizny.
Przejrzyste powietrze drży w majowym słońcu.
Do chramu idą ludzie na spotkanie z Ojcem,
Choć Bóg jest zawsze z nimi, i w polu, i w Puszczy.
Śpiew płynie na chwałę Pańską. Krzyczą mikrofony.
Kasztany już przekwitły, cicho zawiązują owoc.
Śpiew kołysze konary, serca, wznosi nas do Boga.
Nadzieja
otwórz wszystkie bramy
to stary sad
największy w świecie
niezależny
sad dziadka
na skrzyżowaniu wiatrów
rosa na czarnobylu
moje stopy bose
i z kłębu cierni
wypryśnie róża
szary mur w ospie kul
stare kobiety stoją
słuchają wiatru
ciemnieje krew
w szczelnych biodrach
z których obcy synów zabrali
za murem za sadem
granica księstwa
Natalia Zofia
Chodzi Zosia po mieście, pyta ludzi po swojemu.
Odpowiedz, człowieku, dziewczynce z aparatem
cyfrowym. Zosia może i po angielsku zapytać w Hajnówce
kolki szto kasztuje albo czaho kamu treba.
„Po czort wie jakiemu”. Tak powie Zosi przechodzień.
Chodzi Zosia po ojcowiźnie, w głuche okna zagląda,
w dusze zawieszone derami, pociąga te dery za rogi.
Aparat bez duszy mruga na świat. Świat zastyga. Ruchomy.
Długopis łowi litery, niże je w zdania i sens.
Natalka
Ptaki lecą ze wschodu. W dziobach nuty niosą.
Natalka, uczennica Jana i jego uczniów
Pewnym krokiem idzie do cerkwi Świętego Ducha
Porozmawiać z tymi, co noszą skrzydła. Jest siódma rano.
Dorośli śpią, tych skrzydlatych nie widzą, a może
Tylko udają, że ptak i anioł to nie ich znajomi
Od dziecka. A zmęczone pianino ziewa w obcym pokoju,
Przebiera klawiszami, odgania sen. Mama Natalki
Nie śpi. Śni o mistrzu Janie i jego krokach po sokólskim
Gościńcu. I o opierzonych palcach Natalki.
Oleg
Papieros sam dogasa w grząskiej koleinie.
Żarzy się kropla gwiazdy, zanim w wodzie zginie.
Ta droga starodawna, co z niej bruk wyrwano
Prowadzi dziś donikąd. Beczenie baranów,
Krów porykiwanie, skrzyp żurawia w studni,
Psów łuczańskich łajanka, krzyk bekasa w Rudni,
Garbarskie śpiewy żniejek, z Bud pohukiwania
W strudze czasu zawisło — na wieczność zostanie.
Ścianą wschodnią idziemy, trzymając się ściany.
Każdy z nas, ich następców, od łez jest pijany,
Lecz z piosenką na ustach od Wilejki do Łuki,
Od Jerzego i Wiery, mokrym piaskiem, po bruku,
Tu chodzimy, u siebie, nasze dzieci — za nami,
Ojcze chrzestny, Olegu, wielki ponad łąkami.
Piotr B.
Nie ma ich tam. Oni są tu. Na tej samotnej ulicy.
Nie ma jej tam. Ona jest tu. Cały czas.
Oczy ich. Jej oczy, gdy stamtąd wróciła, są jasne.
Nie. Nie było powrotu. Odejścia nie było.
Gorące dłonie, a tamci mówili: odchodzi.
A to krew pod jej skórą mówi mi: Żyję.
Ty ze mną żyj. Jeśli możesz, beze mnie żyj.
Jeszcze bardziej. Im mocniej będziesz,
I ja będę z tobą. Dam ci ich, którzy byli i są.
Moi. Gdy nie zdążę — przyjdą i tak. Będzie on. Jest.
Fioletowy płomień, czystość, jakiej pragnie Bóg.
Będzie on. Jest. Gdy Ziemia odmarznie,
Odwilżą się serca, spoci się bruk zdeptanej ulicy.
I tak poznasz. To ty. My. Na żywej ulicy. Powiesz.
Zobaczysz. Jak mnie. Teraz. Za zasłoną powiek i krwi,
Piasku, mgły, wilgoci, łez, błota, śliny i rdzy.
I ty go dotykaj. Patrz. Mów. Milcz. I wierz.
Piotr J.
Najfajniej być ojcem córek. Kwitnące maki w życie
we wsi dziadowej Krzywa, którą maluje pan Krawczuk.
Dziewczynki-strunki gitary, Joanna, Ela i Kasia,
biegną ścieżką wśród świerszczy, chwytają nuty-motyle.
Dźwięczy fortepian Jana, Tarasiewicz z nieba spogląda.
A Piotr Juszczuk, mecenas, zabiegany, w todze pomiętej
jak zawsze, od rozmachu spraw i sprawunków, biegnie
czas rozpętlając, i srogo patrzy z uśmiechem.
Ryhor
Pod cerkwią w Rybołach trawa zieleni się cicho.
Idą ludzie z wiankami, kłosy słońce wyzłaca.
W kresnym chodzie w podzięce książę prowadzi wiernych.
Księga, jak księżyc, pełna, srebrzy się na prestole.
Inne księgi, zebrane, cicho mówią o wiekach.
Ojcze Grzegorzu, mężu uczony i piękny,
Niech spadnie kropla mądrości na nasze gorące głowy,
Gdy chrzcisz wszystkie nasze dzieci małe i duże,
I olejkiem wiedzy i dobra namaść oszalałe czoła,
Aby prawda przenikła pod nasze powieki. Amiń.
Sokrat
Piołunem pachnie Dolina, powietrze się marszczy od żaru.
Idziesz po łące zielonej, mokry, zmęczony, niemłody.
Na zdjęciu Leona zostaniesz, w jesionce i kapeluszu,
W tym wieku nieokreślonym, boś zawsze, jak mówią, był stary.
W butach wygodnych, na wyrost, na każdą pogodę,
Wśród obcych, żeby nie przepaść — takie ci baćko uszył.
Miadźwiedź kasałapy złaził w tych butach bezdroża,
Miodu zwiedział gorzkiego, na bóle co nie pomoże.
Księga słodka w języku goryczą się stała.
Balać nohi, tatulka, a prajszli tak mała!
Bolą nogi, tatku chrzestny, pęcherze pękają,
Z nich, Sokracie, łzy gorzkie, jak z oczu spływają.
Zwiedział słowo modre, lecz ciężar pudowy przygniata,
Choć jak motyl swobodny do nieba to słowo ulata.
Żartować z tego żalu z żarem Sokratowym!
Przybić do tych buciorów stalowe podkowy!
Stefan
Stefan Kopa z Malinnik rodem, siłacz
nad siłacze, jak duszy, miękko dotyka klawiszy.
Co guzik naciśniesz — z brzucha instrumentu
wytchnie się melodia i zapłoną słowa.
W śniegu, deszczu, słońcu dłonie muzykanta
białe i czarne punkty wyczuwają, pieszczą,
gdy dotykasz się których — jak do swego serca,
do trzepotu serc innych jesteś przeznaczony.
Tamara
Ojciec — na Sybirze za słowo tutejsze.
W szafie — zapach ojca. W jesionce, w szaliku.
Gdy się wtulić w kapelusz, ojciec znów powróci
Do swoich i do niej, najpiękniejszej córki.
Ma grzbiet po nim Tamara, prosty, i płonące oczy.
Widzi go w Pogoni, rycerza na koniu.
Matka zwykle objeżdża na bułanku ziemię,
Bo siać trzeba i kosić, taka kolej rzeczy,
Bo ktoś musi uprawiać zostawione pola.
Jakże czekać, składając ręce na podole.
Ojciec się obżeni z kołchozem, nie wróci,
O niwie zapomni i słowie; czy tak pamięć kona?
Tamara wiatr chwyta w swe niesforne włosy.
A tu bułanek na drodze z Huszczewiny stoi,
Matka suche oczy śle ponad horyzont;
Jak ta ziemia płacze po ojcach, nieobecnych synach.
Tamaro, naznaczona imieniem królewskim,
Siostro prawdy tutejszej, porzucona gorzko,
W świec tysiącu migoczesz, przeciw niepamięci.
A może to gwiazdy sieją się i trwożą.
Walentyna
Długo czekała, aby zobaczyć żywego poetę Wala w Michałowie
i we wszystkich innych szkołach. Ale mrok zapadał, i do Tanicy,
do domu trzeba było iść po ciemnej drodze. Żywy poeta
pojechał daleko, po stolicach świata poszukać natchnienia.
Żywi poeci muszą bywać w ludziach, bo inaczej zginą.
I słowo jeszcze potrzebne, i kultura słowa. Tak powiadają
starzy porządni nauczyciele, światli romantycy.
Twórcy, że tak powiem, kultury, nauki. Słownikowi mędrcy.
A tu trzeba po prostu. Robić robotę, sprawę niepopłatną.
A poeta sam przyjdzie. Ziemia nie jest płaska. Ziemia jest. Spełniona.
Wiera
Odlewa się słowo w ołowiu, nawet to lekkie jak motyl.
Rybką się w dłoni układa, stygnie, lecz dalej parzy.
Wiera z rodu Sochorów schyla swe rude loki,
Łomocze i śpiewa poezję jej stary wielki linotyp.
Wiera Popowa, drukarka, cicha, z rodu drukarzy.
Wielkie hale drukarni, pachnące farbą, żelazem,
W wielkie kwiaty ozdobi, co piąć się będą po szybach;
Mając ją tamtą w pamięci, wiotką, szesnastoletnią,
Liście upuszczą rośliny, ściany pochylą się razem,
Czasem, gdy noc już zapada, stuka linotyp na niby,
Jakby „Niwę” drukował; słowo się w ołów nie zetnie.
Nosi Wiera po mieście uśmiech swój piegowaty,
Pies obok kroczy stareńki, też chory i niespokojny.
W śmieciach murszeją gazety, na słupach blakną plakaty.
Wiera się chwyta za serce: „Byle nie było wojny!”
Włodzimierz
Na uroczysku Badiweć
pasą się koniki.
Idzie Wołodia w Strelcie,
wychodzi w Repnikach.
Droga... doroha... dorohaja...
Słowa dom i drogę wysławiają
Droga do Boga
Jednego... Czy też Swaroga..?
Drogą do ognia i wody
Idzie po niwie Wołodia.
Drewniany i derewianny.
Na czole — srebrzysty wianek.
Kadzidło ma własne, fajkowe.
Bóg ci słowieński, słowem.
W Rybołach, czy też w Krakowie.
Zbyszek
A na polu żyto,
Owies bujny.
Słuchasz.
Snujesz opowieści
O życiu i miłości Dantego do Beatrycze.
Zdrów. Zdrój. Zdrów. W zdroju
Spod kamienia żywa woda bije.
A przy zdroju wrony koń
Wody się napije.
Pytasz o swe lata młode
Czajkę, a ona o swoich młodych opowiada.
O dziatkach, co je źli pojedli.
Znów żalem się zachłystujesz.
Lata moje, lata młode,
gdzie mi się podziały.
Z wodą popłynęły,
z wiatrem się rozwiały.
A ty płaczesz po nich do mikrofonu.
Tylko z Kazimierzem Maksymilianem
pochodźcie
po łęgach, póki pora przyjdzie
wam odlecieć z żurawiami.
Zenobiusz
Na Kupałę w Orzeszkowie dalekie pioruny
kołyszą nieboskłon, w stawach gaśnie ogień.
Mistrzostwa światowe w rzucie obcęgami.
Strusie i baranki chodzą po wygonie.
Kobiety i dzieci idą z Poryjewa,
Jurek Domań kuśtyka z harmonią przez ramię.
Zenobiusz i Irena, co z Policznej rodem,
rządzą się na swojej piaszczystej ojczyźnie,
w Warszawach zostawili uszczelki i grosze.
Buduj, Zenek, pałac wsiowy, zawistni tutejsi
ogień ci podłożą, oplują i skrzyczą.
Wręczą ci piołuny zamiast „Białej Róży”.
Mikołaj
W Cisówce, na Świrkowszczyźnie
Bose chłopaki biją piętami pod muzykę
— Misza, Kola, Jasio, Wałodzia, Andrej,
Szuryk, Lonia, Gienik i ten najmniejszy,
Grześ. Kościka nie ma, utopił się w rowie
(To ten, co, mówią, że Bierut imię mu dawał,
Bo ż nie powiesz, że go chrzcił)... Dunia krowy doi,
Ziny nie ma. Marysi — pomarła podlotkiem.
Takie policzenie. Kapuściński, Ryszard, też
Przeliczyć miarkował busz cisowski, po polsku.
Każdą kałużę, dziada w kożuchu na wywrót,
Lampę na peronie, dwa kilometry do świata.
Stary Łuksza w zielonym kapeluszu pisze.
Do tego świata podania, aby świat był bliżej.
Myśli. Myśliwy taki. Na myśli — ze śrutem
Lub z kulą się zasadzić, wtedy trafić w sedno.
Dziatwa w świat się rozleci, może wróci kiedy...
Rozłożysta chata marznie sama w grudniu.
Murowanka Grzesia ziębnie obok starej.
Ta patrzy na las srogo czarnymi szybami.
„Eryka” wyszczerza połamane czcionki
W uśmiechu dinozaura, na kulawym stole,
Co dusz tyle wykarmił, a teraz się słania.
Mikołaj w Jałówce. W lesie, co zarasta wszystko,
Gdzie rosną też i krzyże, puszczając korzenie.