Ryhorowi Baradulinowi
Ściana była z kamienia, ściemniała i bardzo stara, jak zresztą cały ten więzienny budynek, przejęty przez obecnego dyktatora od poprzedniego, a przez tamtego od jeszcze wcześniejszych. Dyktatorzy w tym kraju istnieli od zawsze. Niegdyś hulano tu i wyprawiano krwawe gody, spiskowano i planowano występki przeciwko władzy, narodowi albo któremuś z tych, co zwyciężali w niekończącej się walce o władzę. Albo któremuś z tych, co przegrywali. A teraz siedział tu on i tacy jak on. Inni siedzieli pewnie od dłuższego czasu, on znalazł się tu całkiem niedawno. Wcześniejsze lata i miesiące upłynęły mu w innym miejscu, bardzo jednak podobnym do tego. Zmiana więzienia niezbyt go więc obeszła: i tam i tu przygotowano dla niego kamienną studnię, wilgotną i ciemną — pięć kroków wzdłuż i trzy wszerz. Żelazne drzwi z ryglem, śmierdzący kibel w kącie — jak wszędzie. Jedyną rzeczą, która przyciągała jego uwagę, była ściana. Ta naprzeciwko drzwi.
Bez względu na to ile i gdzie siedział, zawsze interesowały go ściany, jak i z czego zostały zrobione. A nade wszystko, co było po drugiej stronie, za murem. Zazwyczaj po drugiej stronie była nęcąca, ale nieosiągalna wolność, o której nie przestawał jednak marzyć. Ściany zbudowane były bez zarzutu, jak to się dawniej budowało: kamień, wapno i cegła, a wszystko stwardniałe na głaz i nie do ruszenia. Nawet nie do opukania. Już pierwszego dnia próbował wystukiwać prosty więzienny alfabet, ale nie usłyszał odpowiedzi. Możliwe, że za ścianą nikogo nie było. Mogło to znaczyć, że na niej więzienny mur się kończy, a za nią zaczyna się wolność. Że zieleni się w słońcu krzew głogu, trawa, a wzdłuż ściany pysznią się stare drzewa zamkowego parku...
Klęknął przy swoich łachmanach i wytężył słuch. Ale wszędzie panowała cisza. Dopiero co za drzwiami przeszedł dozorca, ale i jego kroki zdążyły ucichnąć. Słaba elektryczna żarówka pod bardzo wysokim, czarnym sufitem ledwie rozpraszała mrok na ciemnej podłodze; najpewniej była noc, głucha więzienna noc. Powoli, na kolanach, zaczął pełznąć wzdłuż ściany naprzeciwko drzwi, obmacywał ją i gładził, próbował wybadać.
Dolny rząd dużych, kamiennych bloków ułożony został szczelnie i stabilnie, pozostawał obojętny na ostukiwanie — czy to knykciami, czy pięścią. Wyżej było to samo. Na kamieniach pozostało wiele zadrapań i innych znaków pochodzących od człowieka, ale niewiele mu one mówiły. Może były tu nawet jakieś napisy, ale w półmroku nic nie mógł rozeznać. Zresztą nie zależało mu na tym. Na co mu jeszcze ślady cudzego losu, gdy jego własny był wystarczająco ciężki, niewdzięczny i mało łaskawy. Trudno mu było wyobrazić sobie, by coś jeszcze miał dla niego w zanadrzu oprócz tej kamiennej nory. Najpewniej nic innego już go nie czeka, najpewniej tutaj skończy się jego życie. Bez żadnej nadziei.
A tak bardzo pragnął czegoś lepszego, jakiejś zmiany. Tylko jakiej? W zasadzie rozumiał doskonale, że nie może mieć złudzeń i powinien pogodzić się z najgorszym, dożyć tu swoich dni wyliczonych przez Boga i sędziów. Mimo to nie mógł oprzeć się pokusie nadziei. Nadzieja była nieustępliwa i, jak mu się zdawało, zawładnęła nim teraz na dobre.
Ściana była chłodna i twarda. Chropowata powierzchnia granitu i skamieniałe zacieki wapna. Tylko gdzieniegdzie trafiały się miększe kawałki, ułożone z wapienia muszlowego. I jedynie w kącie, w mokrym, zawilgoconym kącie na dole... Czas, a może wilgoć, zmogły nawet głaz i skamieniałe wapno — zdawało mu się, że tam było trochę bardziej miękko. Oczywiście, nie aż tak miękko, żeby zaraz coś wyszarpnąć, choćby mały kawałek. Ale jakby się uprzeć... Warto popróbować.
Więc próbował. Najpierw paznokciami, ale szybko wszystkie połamał. Spróbował więc gołymi palcami. Palcami oczywiście nie mógł zdziałać wiele, a jednak...
Pojawiła się nadzieja, a wraz z nią coś na kształt celu w życiu. Coraz rzadziej myślał o przeszłości, rzadziej też popadał w przygnębienie. Odtąd wyczekiwał, aż w korytarzu przycichną kroki dozorcy, a wtedy rzucał się do kąta, przykucał, zaczynał grzebać, dłubać i drapać. Prawie nie patrzył w to miejsce, światło nie było mu potrzebne, bo jego palce rozpoznawały najdrobniejsze fragmenty kamienia, z natury, zdawać by się mogło, zbyt twardego, by poddać się jego uporowi. Łudził się, że w rogu, w samym kącie, będzie mu najłatwiej — bardziej tu było miękko, sam zresztą nie był pewien. A tam właśnie skierował całą swoją wolę i gromadzoną latami nadzieję.
Spał niewiele, kilka godzin na dobę, zwykle tuż przed pobudką, skulony na łachach pod suchszą ścianą zapominał się do chwili, gdy z oddali dobiegał go dźwięk gongu — sygnał do pobudki. Czekał na śniadanie, na miskę soczewicznej siorbanki, którą pochłaniał w minutę. Resztę doby spędzał w kącie, drążąc kamień niczym kornik drzewo. Krawędź głazu obrysowała się już na tyle wyraźnie, że pewnie wkrótce będzie można spróbować go wyciągnąć. Może wtedy pojawi się jakiś otwór. Albo chociaż ściana zrobi się cieńsza. Wystarczy choćby malutki otworek, a on jakoś się już przeciśnie. Tak właśnie bywało w dzieciństwie, kiedy przełazili z kolegami przez płot do ogrodu sąsiada. Starsi wysyłali go jako pierwszego, bo był najchudszy — mały, zwinny smyk włażący wszędzie, gdzie tylko można się było przecisnąć. A i tam, gdzie wydawało się to niemożliwe. Od tamtego czasu wiedział, że jak przejdzie głowa, reszta też się zmieści. Taki był z niego spryciarz. Dopóki nie wyrósł i nie zajął się polityką. W polityce było inaczej. Czasami nikt nie mógł się przecisnąć. Nie przecisnął się i on. Dlatego wpadł.
Nie liczył dni i nie wiedział, ile ich minęło od czasu, gdy pochłonęła go ta niekończąca się praca. Jego czas odmierzały pobudki, posiłki dwa razy na dobę, i kroki dozorcy za drzwiami, tam i z powrotem. Kiedy pojawił się cel, pojawiła się też niecierpliwość. Czasem rozpalała się tak okrutnie, że zaczynał się jej bać. Wiedział, że nie tędy droga. Jeśli nawet stąd wyjdzie, to nieprędko, po ciężkich zmaganiach z kamieniem i czasem. Na to potrzebował dni, miesięcy, może lat. Musiał zgromadzić zapasy cierpliwości i nauczyć się ujarzmiania czasu. Więc gromadził. Przyuczał się do powolności, metodyczności, wyzbywał się pośpiechu. Niełatwo było nawyknąć i wdrożyć się do tej powolności i diabelnego wręcz uporu, sprawić, by weszły w krew. Ale starał się, bo bez tego musiałby stracić nadzieję. Niweczyła ją niecierpliwość, wiedział to na pewno. Czasem nadzieja zamierała w nim, kiedy indziej rozpalała się nieznośnie. Pewnego razu, dłubiąc wciąż przy krawędzi kamienia, usłyszał po drugiej stronie ściany jakieś odgłosy życia, jak gdyby kwilenie pisklęcia. Oczyma duszy widział już ptasie gniazdo gdzieś nieopodal, w zaroślach głogu, malutkie żółtodziobe ptaszyny. Uznał, że to dobry znak. Brak cierpliwości doprowadzał go do rozpaczy. Potrzebował chłodnej rozwagi, by powściągnąć to swoje zniecierpliwienie. Tamten pisk mógł przecież pochodzić nie od ptaszęcia, a na przykład od myszy. Równie dobrze mogła tam być nora obrzydliwych więziennych szczurów. Ale nawet z nory musiało być jakieś wyjście. Niewykluczone, że wyjście na wolność.
Pewnego razu, u kresu głuchej nocy, którą spędził niemal bez snu, dłubiąc w swym mrocznym kącie, wyczuł, że kamień poruszył się pod palcami. Nie za bardzo, ale na tyle, by jego czujne palce nie przeoczyły niewielkiego ruchu w dół i w górę. Poczuł przypływ niezwykłej energii. Natężył się i szarpnął, ale od razu ochłonął: nie dziś. Dziś niech wszystko zostanie, jak jest. Rozsądniej będzie wyszarpnąć ten odłamek o zmroku, nie przed świtem. O zmroku jest więcej czasu i możliwości. Z rana zazwyczaj przychodzą dozorcy.
Przed nadejściem dozorców niepokoił się, by nie zauważyli zmiany na jego twarzy, jakiegoś ożywienia, cienia nadziei. Zdawał sobie sprawę, że mimo półmroku panującego w celi, coś zbyt wyrazistego mogło odcisnąć się na jego zarośniętej twarzy, a przecież tamci za każdym razem przenikliwie się w nią wpatrywali. Z ciekawości albo z obowiązku. Postarał się więc, by na jego twarzy malował się spokój, by wyrażała senne skupienie, niedostępne spojrzeniom z zewnątrz. Nie wiedział, na ile mu się to udawało, ale przypuszczał, że jak na razie niczego nie zauważyli. A to już niemały sukces. Niczego nie potrzebował teraz bardziej niż sukcesów, łaknął ich. Zwłaszcza w tym wilgotnym kącie.
Wyglądało na to, że los potraktował go naprawdę litościwie. Niebawem udało mu się wyszarpnąć kamienny odłamek — wąski i z ostrymi kantami, który jednak niczego przed nim nie otworzył. Głębiej był tylko twardy, chropawy, chłodny kamień. Ale odłamkiem można było posłużyć się jak narzędziem i drążyć ścianę dalej. Drążył więc, kruszył, tarł kamieniem o kamień. Uderzać nie mógł, musiał uważać na każdy odgłos, by nie usłyszano go ani za drzwiami, ani za ścianą. Nadal bowiem nie wiedział, co go czeka za murem — wolność czy nowe więzienie. Ale nadzieja uparcie roztaczała przed nim coraz to nowe perspektywy wolności: miasto, spotkanie z przyjaciółmi, z nią... On musiał tylko pokonać kamienny mur.
Ciągnął więc dłubaninę, cichutko, ostrożnie, przez cały czas czujnie przysłuchując się szmerom dochodzącym zza drzwi. Od czasu do czasu zrywał się i biegł na swoje posłanie w drugim kącie celi. Nocą zdarzało się to nieczęsto, w nocy do cel prawie nie zaglądano, już raczej pod wieczór. Widocznie nad ranem również dozorcy byli zmęczeni, bo i chodzili rzadziej, i stąpali wolniej. Pewnego razu przyszło mu na myśl, że trzeba przesunąć posłanie bliżej kąta, mógłby wtedy pracować na leżąco, trudniej byłoby go przyłapać. Tylko jak miałby to zrobić? Gdyby przesunął posłanie o metr, dozorcy by tego nie przeoczyli. A gdyby tak po trochu, po kilka cali na dzień? Zaczął od razu. Najpierw o trzy cale, potem o pięć. I jeszcze kawałek. Za każdym razem, gdy wchodzili dozorcy, ukradkiem śledził ich spojrzenia, czy aby na pewno niczego nie zauważyli. Wyglądało na to, że nie. A może tylko tak dobrze ukrywali swoje podejrzenia? Strach pomyśleć, że mogli coś zauważyć i tylko czekali, by schwytać go w ostatniej chwili. Schwytać od tyłu, za nogi, gdy już będzie rwał się na wolność.
Z końcem lata jego łachy znalazły się już prawie w kącie. O tym, że lato się skończyło, wnioskował z ubrań dozorców, którzy ubierali się teraz cieplej. Zdarzało się, że któryś wchodził do celi prosto z podwórza i wtedy można było poczuć rześkość jesiennego powietrza, a na naramiennikach munduru dojrzeć błyszczące krople deszczu. W celi temperatura była zawsze taka sama, latem niższa niż na zewnątrz, zimą nieco wyższa. Ogrzewania nie było.
Po jakimś czasie wydrążył między kamieniami wąską szczelinę, w której mieściły się cztery palce. W ścianie rzeczywiście znajdował się jakiś otwór, może mysia nora, wąska i, jak mu się zdawało, głęboka. Zsypywał tam wszystkie wydłubane przez noc okruchy kamienia — znikały bez śladu. Nad ranem, przed pobudką, starannie zasłaniał szczelinę kamiennym odłamkiem — wchodził idealnie na swoje wcześniejsze miejsce i nawet z bliska nie dało się zauważyć nic podejrzanego.
Mimo że bał się uwierzyć w powodzenie swego planu, stał się mniej ostrożny, przez co omal nie zaprzepaścił całego przedsięwzięcia. A to z powodu rąk. Pewnego razu niemłody już, wyglądający na schorowanego dozorca, który przyniósł mu miskę soczewicy, zatrzymał wzrok na jego dłoniach. On też to zauważył, ale schować rąk już nie zdążył — w obu trzymał miskę. — Co, budowniczy? — zagadnął dozorca, skinąwszy na jego ręce. — Budowniczy — odpowiedział możliwie najspokojniej, chociaż w duszy zamarł ze strachu: czyżby tamten się domyślił? Nie, chyba jednak nie, bo po chwili dozorca odezwał się z niejakim współczuciem: ja też byłem murarzem. Kiedy wreszcie został sam, uważnie obejrzał swoje zgrubiałe, pokryte odciskami dłonie. Nigdy przedtem tak nie wyglądały, na wolności prawie nie pracował fizycznie. Budowniczym został tu, w tej celi. Tyle że nie budował, a burzył stary kamienny mur: a to było znacznie trudniejsze niż budowanie. Ale czego się nie robi dla wolności. Można to zrozumieć tylko wtedy, gdy się ją straci.
Byłoby lepiej, gdyby zginął, umarł, gdyby go pochowali towarzysze walki, a ona, opłakawszy, wraz z nim pochowała swoją miłość. Tak byłoby znacznie lepiej, ale stało się inaczej. Zdarzyło się coś gorszego, coś, co dręczyło jak tylko dręczyć może niepewność, niedopełnienie, niedopowiedzenie. W tamten jesienny wieczór rozstali się, jak sądzili, na parę godzin — obiecał, że wróci o północy do jej facjatki w domu na skraju miejskiego parku. Pamięta, że nie chciała kłaść się spać, mówiła, że zaczeka. Nawet nie pożegnali się jak należy, przytuliła się na moment, a potem uchyliła drzwi: idź już! Wyszedł. Śpieszył się, bo miał dotrzeć na drugi koniec miasta, a czasu zostało niewiele i już był spóźniony. Gdyby wtedy wiedział, do czego mu tak spieszno! Sądził, że chodzi o spotkanie w sprawie ich świętej walki, u przyjaciela, a czekała go najohydniejsza zdrada. Nie zdążył przekazać ukochanej żadnego znaku, nieszczęście dopadło go w najmniej spodziewanym momencie. Zniknął na zawsze. Ktoś mógł pomyśleć, że uciekł. Od przyjaciół, od niej, od tego miasta. I że zdradził. Bardzo możliwe, że jego wrogowie tak to urządzili, żeby przyjaciele i ukochana uznali go za zdrajcę. I teraz jej miłość zmieniła się w nienawiść. Bo czy można kochać zdrajcę? A poza tym nigdy nie powiedział jej tego najważniejszego słowa, owszem, myślał o tym, zbierał się, ale zawsze odkładał na później. A to nastrój nie sprzyjał, a to nie było okazji. Myślał sobie: kiedy indziej.
Potrzebował tej wolności jak nigdy przedtem.
W ciągu tych wszystkich lat spędzonych w izolatkach bądź celach zbiorowych nawet nie ośmielił się zamarzyć, że kiedykolwiek wyjdzie na wolność. Mógł, rzecz jasna, żyć w oczekiwaniu na amnestię albo na śmierć dyktatora. Ale w tym kraju dyktatorzy umierali rzadko, bo cieszyli się żelaznym zdrowiem, jak to dyktatorzy. Prędzej sam umrze, zawsze był chorowity. Na wolności jakoś ciągnął, mobilizowała go walka o wielką ideę. W więzieniu podupadł na zdrowiu, często kaszlał, miewał bóle w piersi. Poczuł się lepiej, gdy pojawiła się nadzieja, złapał drugi oddech. Teraz kaszlał jedynie odpoczywając na łachmanach. Podczas pracy w kącie nie kaszlnął ani razu. Nie mógł sobie na to pozwolić.
Pewnego razu, późno w nocy, kiedy za drzwiami ucichły kroki dozorcy, wymacał w norze jakiś nowy kształt. Nową krawędź kamienia, kant, który można już było uchwycić. Na razie jedną ręką, ale jak się jeszcze trochę pomęczyć, uda się i drugą. To odkrycie bardzo go poruszyło. Dzięki jego pracy otwierały się nowe możliwości, zwiększały nadzieje, upragniony cel był coraz bliżej.
Uznał jednak, że nie powinien się śpieszyć. I tak nieprędko poradzi sobie z tym kamieniem, nie miał na to dość siły. Najpierw trzeba było wykruszyć, poszerzyć szczelinę, może nawet obok wydrążyć drugą. Chyba jednak przecenił swoje możliwości, szybko zaczynał się pocić i coraz dotkliwiej odczuwał zmęczenie. Zwłaszcza nad ranem. Do tego prawie nie sypiał. Dwie godziny wieczorem albo tuż przed pobudką to z pewnością za mało, by pozbyć się zmęczenia i odzyskać siły. Wypijał swoją miskę soczewicy do dna, ale przestała mu wystarczać. Pewnego dnia poprosił o dokładkę, ale napotkał tylko zdziwione spojrzenie: czego to nagle mu się zachciewa? Więcej nie prosił. Musiał zadowolić się tym, co dostawał.
Znacznie częściej myślał o niej po tym, jak udało mu się wymacać drugą krawędź kamienia. Miał przed oczami jej wzruszającą twarz, kiedy pracował w kącie, gdy dłubał, tarł i szarpał kamień. Zjawiała się, kiedy spał. Ale zawsze nieszczęśliwa — smutna i strapiona. Nigdy wesoła i rozbawiona, jak często bywało na jawie, kiedy zostawali we dwoje na jej stryszku. Za ścianą szumiała w drzewach wichura, do okien zaglądały węźlaste konary klonów, a w pokoiku było im razem tak dobrze. Nawet kiedy nic nie mówili. Kiedy tylko z troską myśleli o sobie nawzajem i o swojej wspólnej, świętej sprawie.
Teraz chciał tylko powiedzieć jej, że ją kocha i że nie zdradził. Że to on padł ofiarą zdrady, chciał żeby o tym wiedziała. Żeby znała prawdę. Żeby nie myślała o nim inaczej, bo na to nie zasłużył. Gdyby tylko wiedział, że tak to się skończy, byłby inny. Po stokroć lepszy. Odważniejszy. Mądrzejszy. I każdego dnia powtarzałby jak bardzo ją kocha. Jak nigdy nikogo. Gdyby wiedział. Ale nie wiedział i nie powiedział. Zadręczał się tym niewypowiedzianym „kocham”.
A teraz jeszcze ta nadzieja...
Na razie jednak wszystko szło całkiem nieźle. Wyglądało na to, że więzienni dozorcy nic nie zauważyli i niczego się nie domyślali. Z wiecznie wilgotnego kąta mocno ciągnęło, kamienie stały się zimne, nawet ręce kostniały z zimna. Ale wnioskował z tego, że jest coraz bliżej celu. Jeszcze kilka kamieni — i wolność. Pewnego dnia, gdy leżał na swoich łachmanach, usłyszał głosy stamtąd, zza ściany. Rozmawiano gdzieś w pobliżu, nie mógł wprawdzie zrozumieć o czym, ale to rozmawiali ludzie wolni. Wolność była bardzo blisko. Właśnie wtedy dopadł go gwałtowny strach. Zaczęło się z rana. Zza drzwi dobiegł krzyk — pewnie kogoś bito. Po chwili zauważył, że krzyk przycichł, dochodził jakby z celi. Siedział nieruchomo, nasłuchiwał i czekał z zamierającym sercem. Czuł, że w jakiś sposób może to i jego dotyczyć. I nie pomylił się, bo zaraz potem drzwi do jego celi szeroko się otwarły, całą zgrają wpadli dozorcy i klnąc wypchnęli go na korytarz. Rozpoczęli przeszukanie. Przekopali jego łachy, obmacali ściany. Miał złe przeczucia, bo robili wrażenie, jakby o czymś wiedzieli. Zamarł, może nawet zbladł, przestraszył się, że i to zauważą. Ale nie zauważyli — wynieśli się, pchnąwszy go z powrotem na wymięte i porozrzucane łachy. Tej nocy nie dłubał w kącie. Nasłuchiwał i czekał. Noc była jakaś niespokojna, dozorcy biegali po korytarzu prawie do rana, znowu słychać było krzyki, przekleństwa, groźne komendy. Ale o świcie wszystko się uspokoiło i zupełnie ucichło. Zdrzemnął się trochę przed pobudką.
Następna doba była spokojniejsza, więc rzucił się do roboty, jak głodny na jedzenie. Starał się drążyć w głąb ściany, nie rozdłubując jej wszerz. Gdyby tylko mógł uchwycić głębiej, obiema rękami, gdyby zdołał wyszarpnąć i wytoczyć ten wielki kamień, powstałoby przejście w murze. Byle tylko powstał jakiś otwór. A wtedy jakoś się przeciśnie.
Trochę tego nadłubał, ale tym razem nie wiedział, co zrobić z kamiennym proszkiem. W kącie nie mógł go zostawić, bo od razu by zauważyli. Ze dwa razy wysypał do kubła, który więźniowie wynosili pod nadzorem strażników. Ale to było zbyt ryzykowne. Może powinien go zjadać? Na razie sypał gruz do butów, które stały przy drzwiach. Z pozoru na widocznym miejscu, ale mrok nie pozwalał dostrzec, co w nich było. Sam został na bosaka, że niby mu za gorąco.
Pewnego ranka, jeszcze przed śniadaniem, spojrzał w kąt i o mało nie zemdlał: z ciemności leciutko prześwitywała wąska, krótka szczelinka. Niczym jasna zadra na martwej czerni ściany. Przeląkł się, że dozorcy mogą to zauważyć, rzucił w kąt swoją więzienną kurtkę, zakrywając jaśniejący prześwit. Dozorcy nie zwrócili najmniejszej uwagi, ale doszedł do wniosku, że najwyższy czas kończyć. Bo inaczej wszystko przepadnie.
Kolejna noc przyniosła kolejny sukces — poszerzył szczelinę do tego stopnia, że mógł przesunąć przez nią obie ręce i uchwycić kamień z drugiej strony. Teraz wystarczyło szarpnąć do siebie. Czy aby na pewno uda się go wyrwać? Czy starczy mu sił? Nie, stanowczo nie wystarczyło. Próbował więc obruszyć głaz, ciągnął i pchał tam i z powrotem, w górę i w dół. Było to zajęcie czasochłonne, ale dało lepszy wynik — zdaje się, że powoli przezwyciężał naturę kamienia. Przy użyciu wątłych sił i potężnego pragnienia woli.
Wreszcie wyrwał ten kamień, choć z wysiłku zawirowały mu przed oczyma kolorowe obręcze i zabrakło tchu w piersi. Z muru wyłoniło się wąskie, głębokie przejście, z którego tchnęło chłodem bezksiężycowej nocy. Czasu zostało mu niewiele. Lada moment zacznie się świt, wiedział, że nie zdąży. I że w ostatnim momencie może dojść do nieszczęścia.
Bardzo ostrożnie wsunął kamień w to samo miejsce, długo okręcał, zanim ustawił go dokładnie tak jak przedtem. Z grubsza zamaskował szczeliny swoimi łachami. Nawet z bliska trudno było cokolwiek zauważyć. Pod warunkiem, że nie przeszukają celi. Jeśli to zrobią, wszystko przepadnie.
Cały następny dzień siedział jak na szpilkach. Od czasu do czasu zrywał się, chodził tam i z powrotem po obmierzłej celi. Dozorca, który przyniósł mu soczewicę, miał mokry szynel i przemoczone buty, a to znaczyło, że tam, na wolności, padał deszcz. Niechybnie nastała jesień. To by znaczyło, że dopiął celu dopiero po pół roku. I nie wpadł. Już nawet to było niebywałym sukcesem. Wolał nie myśleć, że wszystko mogłoby się zawalić w ostatniej chwili. W ostatniej minucie. Byle tylko doczekać nocy...
W końcu nadeszła noc. Dozorcy zachowywali się jak zwykle: przynieśli kolację, zmienili kubeł. Ani w ich zachowaniu, ani w spojrzeniach nie było niczego, co mogłoby wywołać trwogę. Nie przeoczyłby tego. Jego wzrok i słuch były teraz napięte jak struny, precyzyjne jak laser — widział i słyszał wszystko. Od tej chwili wiele zależało nie od niego, a od innych. Nastroił się na odbiór innych — swoich strażników. Sam zrobił już wszystko, co było w jego mocy. Więcej nawet niż się spodziewał.
Denerwował się. Wieczorem nie dał rady zjeść swojej porcji chleba (nie chciał przejść mu przez gardło) i nie wiedział, gdzie go ukryć. Resztki chleba mogły wywołać podejrzenia i zdradzić go. Wsunął porcję w kamasze, do połowy wypełnione gruzem. Zdążył przywyknąć do chodzenia boso. Jak mu będzie na wolności bez butów, wolał nie myśleć. Najpierw trzeba było się na tę wolność wydostać. Gdy się dobrze ściemniło, a za ścianą ucichły wszelkie szmery, przyklęknął i przeżegnał się. Cóż, nie był zbyt wierzący, ale... Aby osiągnąć swój wielki cel, użyłby wszelkich środków, diabelskich czy boskich. Byle tylko pomogły. Wytoczył kamień, odsunął go trochę na bok, przygarbił się i pochylił — w każdym razie głowa się zmieściła. Mocno otarł sobie ucho i skórę na czole. Trudniej było przecisnąć resztę ciała. Nie przechodziło ramię wraz z ręką, bez względu na to, jak by się nie wykręcał w tej kamiennej dziurze. Szarpał się na wszystkie strony, póki nie ściął go strach, że utknął tu na dobre — o wycofaniu się nie mogło już być mowy. Jakimś nadludzkim wysiłkiem przecisnął rękę, zdzierając skórę pod koszulą, prawdopodobnie do krwi. Najgorsze, że dalej wcale nie było lżej. Czuł, że zwyczajnie brak mu siły, by poruszyć się czy to do przodu czy do tyłu. Przez pewien czas leżał bez ruchu, ściśnięty w kamiennej pułapce. Zdał sobie sprawę, że zginie. O ile nie znajdzie w sobie dość siły na ostatnie szarpnięcie. Ogarnął go strach. I to strach najpewniej dodał mu nowych sił i zmusił do szarpnięcia. Uchwycił się czegoś ręką z przodu i trochę się przesunął. Potem znowu się napiął i przesunął jeszcze trochę. I znowu kawałek. Kiedy wreszcie uwolnił się z kamiennej obręczy, dalej poszło już łatwiej. Znalazł się na zewnątrz, na mokrym, chłodnym bruku z drobną trawką między kamieniami.
Dokoła było ciemno i dość zimno, ale cicho. Przez jakiś czas leżał na bruku na wznak i odpoczywał. Nie miał siły, by się podnieść. Uniósł głowę — na tle czarnego nieba dojrzał szary mur ściany, od której półkolem ciągnął się inny — musiała to być wieża tej starej budowli. Ściana wznosiła się też obok, nad jego norą, która ziała ciemną plamą nisko przy nogach. Wokół była noc i wolność, którą nareszcie osiągnął. Czemu jednak opuściła go radość?
Było coś, co wstrzymywało tę jego radość, może chodziło o mroczną niepewność otoczenia — bo co to za miejsce? Ulica, podwórze, opuszczony skwer? Drzew tu nie było. A przecież powinny rosnąć wzdłuż starego, więziennego muru. Zamiast nich stromo pięła się w górę czarna wieża, a za nią majaczyła w ciemności szara płaszczyzna wciąż tej samej ściany. Miotany złymi przeczuciami stanął na nogi i chwiejnym krokiem ruszył wzdłuż niej, obmacując otartą do krwi dłonią. Pod bosymi stopami czuł śliski i chłodny bruk. Szybko doszedł do narożnika: wysoka na dwa piętra ściana skręcała w inną stronę. Prawie biegiem puścił się wzdłuż niej, wciąż badając rękami jej chropowatą tynkowaną powierzchnię — spodziewał się, że prędzej czy później znajdzie jakąś bramę, arkadę lub wyjazd. Daremnie. Nie biegł zbyt długo, omal nie uderzył o występ starej i nierównej kamiennej kładki, za którą rysowało się coś jeszcze. To była szeroka i wysoka nisza z wyjazdem z tej kamiennej pułapki. Istotnie, w niszy czerniały ogromne, obite powyginanymi żelaznymi okuciami drzwi, ale nie widać w nich było nawet najmniejszej szczelinki. Nie było też klamki. Popchnął je parę razy, szturchnął ramieniem, ale ani drgnęły pod jego słabiutkim naporem. Rzucił się więc w przeciwnym kierunku, wyrżnął o coś w ciemności i upadł na bruk. Boleśnie stłukł kolano, ale zaraz poderwał się na nogi i zamarł w trwożliwym zdziwieniu. Nad nim, w mrocznej szarości nieba, górowała znajoma sylwetka szubienicy, tuż nad jego głową zwisała pętla. To o drewniany podest, który stał po szubienicą, potknął się w ciemności. Wyjścia stąd nie było.
Oszołomiony i wyczerpany, cicho osunął się na ziemię. Znalazł się w matni: pułapka się zatrzasnęła. Nadzieja, która żywiła go tyle czasu, na jego oczach zwiędła i raptownie skonała. Jeszcze żył, ale już tylko niewielką częścią swej istoty. Życie w więzieniu nie miało sensu, podobnie jak śmierć. Najlepiej było w ogóle się nie rodzić. Ale to, niestety, od niego nie zależało...