Ostrzał trwał całą noc — to słabnąc nieco i nawet cichnąc całkiem, to rozpalając się z nową siłą. Biły głównie miotacze min. Miny cięły powietrze z przeraźliwym wizgiem w zenicie, by po chwili oberwać się ostrym ogłuszającym wybuchem. Waliły, co prawda, bardziej do tyłu, po niedalekiej wiosce; to tam szło przez niebo pełne grozy skomlenie min i tam rozjarzały się błyskawice wybuchów. Tu, na trawiastym pagórku, gdzie z wieczora okopali się fizylierzy, było trochę zaciszniej. Pewnie dlatego — myślał zastępca dowódcy plutonu Matiuchin — że fizylierzy zajęli ten garb po ciemku, Niemcy ich jeszcze nie wypatrzyli. Ale wypatrzą z pewnością, mają przecież oczy otwarte a i optykę też niezłą. Do północy kursował Matiuchin od jednego fizyliera do drugiego, popędzając, by się żwawiej okopywali. Nie bardzo jednak naciskali na te swoje saperki: nabiegali się za dzień i teraz mościli do drzemki, nastawiwszy kołnierze szyneli. Wygląda na to, że swoje już wybiegali. Natarcie jakby oklapło: wczoraj za dnia zajęli ledwie tamtą zniszczoną do szczętu i spaloną wioskę i na tym wzgórzu zalegli. Nawet naczalstwo przestało ich popędzać: przez całą noc nikt się u nich nie pojawił— ani ze sztabu, ani z oddziału politycznego. Pewnie też nadreptali się w ciągu całego tygodnia natarcia. Najbardziej wyczerpała się artyleria: albo gdzieś ją przerzucono, albo pocisków zabrakło. Wczoraj pułkowe moździerze postrzelały tylko trochę i ucichły. W jesiennym polu i w zachmurzonym niebie pojękiwały i pękały z trzaskiem niemieckie miny, od strony lasku w oddali szczekały ich karabiny maszynowe, z rzadka odgryzały się im „maksimy” sąsiadującego z nami batalionu. Fizylierzy przeważnie siedzieli cicho. Było za daleko — to raz, a dwa — oszczędzali amunicję, której nie zostało im za dużo. U najbardziej nerwowych — po jednym dysku na automat. Zastępca dowódcy plutonu spodziewał się, że w nocy dowiozą, ale nie dowieźli. Pewnie tabory zostały gdzieś w tyle albo zabłądziły, a może po prostu dali sobie w gaz. Tak czy inaczej, trzeba było polegać jedynie na sobie. Jeden Pan Bóg wie, co będzie jutro. Co począć, jak Niemiec ruszy? Odbijać się po suworowsku — bagnetem i kolbą? A gdzie u fizyliera bagnet? Kolba też za krótka...
Nie zważając na jesienny ziąb, w swym dołku-okopczyku przysnął również zastępca dowódcy plutonu Matiuchin. Nie chciał, ale sen go zmorzył. Po tym, jak lejtnanta Klimowskiego odniesiono na tyły, on został dowódcą plutonu. Lejtnantowi cholernie się nie poszczęściło: odłamek niemieckiej miny rozszarpał mu brzuch w poprzek, wypadły kiszki i nie wiadomo, czy w szpitalu go uratują. W ubiegłym roku Matiuchina też w brzuch raniło, na szczęście nie odłamkiem, lecz kulą, on także nacierpiał się bólu i najadł strachu, ale jakoś umknął spod kosy. Wtedy w ogóle miał szczęście, że ranili go tuż przy drodze, po której właśnie szły opróżnione ciężarówki. Wrzucili go do skrzyni, po godzinie byli już w batalionie sanitarnym. A jak ciągnąć rannego z wywalonymi kiszkami przez pole, kiedy co chwila trzeba padać na ziemię pomiędzy jednym wybuchem a drugim...
Matiuchinowi nie brakuje więc trosk i kłopotów, sam musi wszystkiego doglądać, dowodzić batalionem, na każde wezwanie biegać do naczalstwa z raportami, tłumaczyć się i wysłuchiwać histerycznego wymyślania dowódców. Zmęczenie jednak przemogło niepokój i troski, i starszy sierżant zasnął, nie zważając na wizg i wybuchy min. Na szczęście obok okopał się młody sprytny fizylier Kazyra i zastępca dowódcy plutonu kazał mu obserwować, słuchać i nie spać pod żadnym pozorem, bo będzie bieda. Niemcy też są sprytni nie tylko w dzień, ale i w nocy. Napatrzył się Matiuchin wszystkiego przez dwa lata wojny.
Zasnąwszy nie wiedzieć kiedy, Matiuchin poczuł się jak w domu, zupełnie jakby zdrzemnął się na przyzbie zmożony jakąś niemocą; poczuł się tak, jakby zasnął pijany, a świnia sąsiada właśnie trącała go zimnym ryjem w ramię — czy aby nie zechce chwycić go zębami. Z tego wstrętu obudził się zastępca dowódcy plutonu i od razu poczuł, że ktoś naprawdę szarpie go za ramię.
— Co jest?
— Popatrzcie, towarzyszu dowódco!...
Na tle szarego nieba przedświtu pochylała się nad dołkiem szczupła postać Kazyry, który bardzo czymś podniecony wpatrywał się jednak nie w stronę Niemców, a do tyłu. Przemagając dreszcze przebudzenia w całym ciele, Matiuchin dźwignął się na kolana i zobaczył opodal wielki, obły zarys ciężarówki ze sterczącym skośnie wierzchem; czujnie i bezgłośnie uwijali się wokół niej jacyś ludzie.
— „Katiusza”?...
Matiuchin z miejsca wszystko pojął i po cichu, sam do siebie, wyłajał. Szykowała się do salwy rakietowa „Katiusza”. Skąd ją tu diabli przynieśli? I czemu właśnie tutaj, na ten pagórek, do jego fizylierów?
— Dadzą teraz szkopom, oj dadzą! — cieszył się Kazyra.
Inni żołnierze z pobliskich dołków też widać zaintrygowani nieoczekiwanym nocnym sąsiedztwem, powyłazili na wierzch. Spoglądali ciekawie, jak przy ciężarówce poruszali się metodycznie artylerzyści, szykując starannie słynną swoją salwę. „Niech ich diabli wezmą z tą ich salwą!” — irytował się zastępca dowódcy plutonu, który znał już cenę tych salw. Nikt nie wie, jaka z nich korzyść, w tym lasku za polem niewiele się dojrzy, ale że biedy narobią, to pewne...
Tymczasem nad polem i laskiem, który czernił się na przedpolu, poczęło po trosze świtać. Rozjaśniło się w górze chmurne niebo, dmuchnął ostry wiaterek, jakby zbierało się na deszcz. Wiedział zastępca dowódcy plutonu, że jak popracują „Katiusze”, to obowiązkowo musi zacząć padać deszcz. Wreszcie ta krzątanina koło ciężarówki jakby ucichła, wszystko zamarło, kilka postaci odbiegło w pośpiechu do tyłu za pojazd, skąd doleciały przytłumione słowa komendy artyleryjskiej. I raptem w powietrzu nad głowami świsnęło ostro, huknęło, zaskwierczało, w ziemię za ciężarówką rąbnęły ogony ognia, nad fizylierami przemknęły rakiety i znikły. Chmura kurzu z dymem zakręciła się białym wirem i skryła „Katiuszę”, część okopów, po czym zaczęła spływać po stoku pagórka.
Nie ucichł jeszcze huk w uszach, gdy tam już zabrzmiały komendy — teraz głośne, nie tajone, z gniewną niecierpliwością. Do samochodu rzuciła się obsługa, artylerzyści powskakiwali chyżo na podnóżki i bateria potoczyła się po stoku przez resztki wzniesionego salwą kurzu w dół, ku wiosce. W tym momencie na przedzie, za polem i laskiem, przetoczył się grzmot. Z dala doleciała seria dudniącego, przeciągłego echa.
— A dobrze im tak, Niemczurom przeklętym! Oj dostały! — tryumfował fizylier Kazyra, jaśniejąc na młodej twarzy z zadartym nosem. Inni też powyłaziwszy z dołków albo prostując się w nich patrzyli z zachwytem na niezwykłe widowisko za polem, pełni żołnierskiej radości przemieszanej ze strachem i podziwem. Tylko zastępca dowódcy plutonu Matiuchin stał jak skamieniały w płytkim okopczyku i gdy tylko za polem ucichły jak nożem uciął głuche wybuchy, wrzasnął z całej siły:
— Kryć się! Kryć się, taka wasza mać! Kazyra! Ty co...
Zerwał się raptem na równe nogi, jakby chciał pozapędzać bractwo do kryjówek. Nie zdążył. Gdzieś za lasem szczęknął pojedynczy wybuch czy wystrzał i w niebie rozległo się wielogłosowe wycie i jazgot... Fizylierzy zdali sobie nagle sprawę z niebezpieczeństwa i jak groch po stole rozsypali się do swoich kryjówek. Niebo zawyło, zatrzęsło się, zagrzmiało... Pierwsza salwa niemieckich sześciolufowych granatników była trochę za długa, bliżej ku wsi, druga bliżej pagórka, a następnie wszystko wokół przemieszało się w jednym, strasznym ciągu eksplozji. Jedne pociski rwały się bliżej, inne dalej, tak że cały pagórek zamienił się w wulkan dymu i ognia, bezlitośnie miażdżony, przeorany, wybebeszony przez niemieckie miny. Długo to trwało, nieskończenie długo. Ogłuchły i prawie zasypany ziemią Matiuchin kulił się w swoim dołku, czekając ze zgrozą kiedy wreszcie... kiedy w końcu... Ale to „kiedy” nie chciało nadejść, eksplozje miażdżyły ziemię, która, jak się zdawało, pęka, zapada się w głąb i sama ginąc, pochłania wszystko, co na niej jest...
W końcu jednak wszystko ucichło...
Matiuchin wyjrzał ostrożnie — najpierw przed siebie na pole: czy aby nie idą. Nie, wyglądało na to, że nie ruszyli jeszcze. Spojrzał w bok, gdzie niedawno widać było łańcuch fizylierów. Nie zobaczył go. Cały pagórek ział dołami lejów pokryty bryłami ziemi i gliniastymi wykrotami. Trawa znikła zupełnie. Opodal leżała rozpłaszczona postać Kazyry, który nie zdążył do swojego dołka. Głowa i górna część tułowia zasypana była ziemią, nogi też, tylko na obcasach nie znoszonych jeszcze butów połyskiwały wyślizgane, żelazne nakładki.
Gdy wszystko w końcu ucichło i wiatr spędził z pagórka chmury dymu i kurzu, Matiuchin wygrzebał się z dołka i ruszył wzdłuż tyraliery okopów. Jął liczyć, co mu pozostało z wczorajszego plutonu fizylierów...