To było ich święto, więc szli z kwiatami i sztandarami do skamieniałego wodza. Grała orkiestra. Błyszczały trąbki, lśnił od deszczu granitowy cokół pomnika, miasteczko odbijało się w mokrym asfalcie. Wszyscy byli bez czapek i kapeluszy; siwe, wyłysiałe głowy pokrywał mokry puch, stare twarze rzucały spojrzenia pełne surowej udręki. Jeden z nich niósł niewielką doniczkę begonii, trzymając ją troskliwie oburącz, na zgiętej ręce wisiała laska. Spośród innych staruszków wyróżniał się wspaniałą białą brodą, jak u Świętego Mikołaja, sięgającą jego cherlawej piersi. Wraz z innymi podszedł do cokołu, niezgrabnie się pochylił i postawił doniczkę. Potem wyprostował się i nieśmiało, jakby wstydliwie, przeżegnał.
— Popatrz, Barsuk! — Winceś ze zdziwieniem w głosie szarpnął przyjaciela za rękaw. — Żyje, popatrz no...
Tak, to był Barsuk, żywy i na oko jakby całkiem zdrów. Laksiej z Wincesiem pamiętali go jeszcze z czasów wojny, kiedy to mieszkali w tym samym miasteczku, w którym przeżył wojnę i on, głuchoniemy, którego zwali Barsukiem.
— I wydaje się być taki jak dawniej — nie mógł uwierzyć Winceś.
Rzeczywiście, mogło dziwić, że wcale się nie zmienił. Życie to sprawiło, czy natura? A może różowa mgła kłamstwa, której nie sposob rozwiać, bo zawsze przeszkadzają jakieś okoliczności? Jak w tej historii z Barsukiem.
Zjawił się w miasteczku z falą uchodźców. W pierwszych dniach wojny z Zachodniej Białorusi za wojskiem rzuciło się do ucieczki wielu cywilów. Jedni wojskowymi samochodami, inni furmankami, ale najwięcej szło pieszo, z tobołami, walizkami i dziećmi. Wyglądało na to, że Barsuk sam jeden wyrwał się z piekła. Cała jego rodzina gdzieś się zapodziała, zatrzymał się więc w miasteczku, żeby na nią zaczekać. Myślał chyba, że na jakiś czas, a został przez całą okupację. Żył u starej babulinki koło rowu, zarabiał jak mógł: kopał grządki, rąbał drwa, a nawet naprawiał obuwie. Jadł, co mu dawali, często głodował i mówiono, że wciąż czeka na swoich: żonę i dwoje dzieci. Ale czas płynął, a po rodzinie Barsuka słuch zaginął. Czasem było mu bardzo źle, ale do lasu nie szedł. Zresztą, kto by go przyjął do partyzantki: jaki pożytek w lesie z głuchoniemego? Czasami odwiedzał go chłopak sąsiadów, Walera, o którym mówiono, że miał kontakt z lasem. Chłopak znikał z miasteczka na parę tygodni, potem znów pojawiał się cichaczem. Barsuk był mu potrzebny do naprawienia butów lub zdobycznego zegarka, bo i o tym, jak się okazało, też miał jakie takie pojęcie.
Pewnego razu Walera zjawił się w towarzystwie nieznajomego, sierżanta z desantu. Mieli specjalne zadanie: wypróbować kartki żywnościowe. Tak, zwyczajne kartki na racjonowaną sprzedaż kaszy, mąki i soli, które otrzymywali pracownicy niemieckich urzędów. Drukowano je w lesie, a może w jakiejś drukarni w miasteczku. Chodziło zatem o fałszywe kartki. Na akcję wypróbowania kartek Walera mógł oczywiście posłać siostrę Ninkę albo ciotkę Hanulę, ale swoich było mu widocznie szkoda. Dlatego wieczorem przyszedł z towarzyszem do Barsuka.
Tamtego dnia Barsuk siedział akurat bez pracy i bez chleba, kończył ostatni garnuszek kartofli, który dostał za naprawienie komina u sąsiadów. Soli nie miał już od dawna. A tu raptem przychodzą dwaj goście z lasu, partyzanci, i pytają cię tak serdecznie: jak żyjesz? Współczują i szczodrze obdarowują kartkami. Weź, idź do sklepu, zamień na towar, nam przyniesiesz i sobie weźmiesz. Nam niewiele, żeby tylko papierosy, a reszta dla ciebie. My, partyzanci radzieccy, skąpi nie jesteśmy...
Barsuk nie mógł uwierzyć — takie szczęście! I takie wspaniałe chłopaki — ulitowali się nad samotnym, ledwo ciągnącym inwalidą! W minionym tygodniu policaje na rynku zabrali mu całkiem dobre buty, które chciał wymienić na chleb. I jeszcze kopniaka w tyłek dali. A ci tutaj za darmo dają kartki na margarynę, sól, mąkę...
Właściwie to nie szedł, a leciał jak na skrzydłach do sklepu, gdzie dostał wszystko co należało. W tym samym nastroju wracał do domu, ale nieco się zasmucił, bo chłopaki na niego nie zaczekali. Przyszli dopiero nocą, wypytali co i jak. I dali mu jeszcze więcej kartek, które bardzo pomogły wygłodniałemu Barsukowi.
Po wojnie Barsuk kilkakrotnie spotykał w miasteczku dorosłego już Walerę i za każdym razem całował jego rękę — za to, że taki był z niego wspaniałomyślny partyzant. Że tak uszanował starego człowieka! A zwłaszcza za to, że wydał Barsukowi zaświadczenie, że ten był łącznikiem oddziału partyzanckiego specjalnego przeznaczenia „Granit”. Zaświadczenie to dodało mu sił do życia po stracie rodziny. Barsuk niebawem przeszedł na emeryturę ze spółdzielni usługowej, gdzie robił na różnych robotach, a nawet dochrapał się majstra. A teraz mocno przeżywał rozpad ZSRR. Szczególnie, gdy się dowiedział, że Walera jest teraz wielki naczalnik, pracuje poza Białorusią i prawdopodobnie nie przyjedzie na święto rewolucji. A wszystko z powodu granic, kontroli celnej, zerwania więzi ekonomicznych. Walerę pamiętano tu jeszcze z czasów wojny, ale najczęściej wspominał go z ciepłem w starym sercu dziewięćdziesięcioletni Barsuk. Był pewien, że Walera nigdy nie zdradził wielkiego dzieła Marksa-Engelsa-Lenina. I Stalina tak samo. I Barsuk nie chciał zdradzać, bo zdrada to zawsze zła rzecz. Gdy zaprosili go ze związku weteranów, żeby przyszedł na uroczyste składanie kwiatów pod pomnikiem wodza, to przyszedł. Przyniósł swoją ostatnią doniczkę z begoniami, bo należało przecież uszanować i wodza, i bojowników o jego dzieło, i Walerę, i tamtego sierżanta, którzy przed laty tak uszanowali samotnego, pogardzanego i głuchoniemego człowieka.
Po wojnie wielu poznało tę historię z Barsukiem.
Prawdy o niej nie znał tylko sam Barsuk. Ale czy trzeba mu było o tym opowiadać? Czy dałby jej wiarę?
Niechże nadal żyje sobie w różowej mgle, niech dożyje swoich dni nosząc doniczki do stóp pomnika. Tym bardziej, że teraz już można się przeżegnać — nie kryjąc nawet wzruszenia...