W jakimś długim parterowym budynku, przypominającym skład kupiecki, z półokrągłymi schodami na ganku, w którym mieściła się Czeka, porucznika Hłuszkiewicza dokładnie zrewidowano, zabrano mu dokumenty, pasek, zegarek, plecak z przyborami toaletowymi i skąpym zapasem racji żywnościowej, odcięto od szynela guziki i klamrę, zmuszono do ściągnięcia butów. W pierwszym odruchu pożałował butów, stanąwszy boso na chłodnej, brudnej, zaplutej podłodze, ale zaraz przyszło mu na myśl, że teraz pewnie będzie mu nie do butów. Oby tylko nie przyszło żałować głowy. Na razie wszystko wskazywało na to, że nie prowadzili go na rozstrzelanie, a gdzieś do piwnicy z długim korytarzem, gdzie było ciemno i tylko na samym końcu słabo świeciła zakopcona lampa. Nienawykły do chodzenia boso po ubitej ziemi, porucznik szedł przed konwojentem, który przystawił mu do pleców szpikulec bagnetu. Był skołowany i rozeźlony przede wszystkim na samego siebie: po kiego diabła włożył ten browning do plecaka? Pamiętał, że zbierając się w drogę obracał go w dłoniach, szczęknął zatrzaskiem i wyjął magazynek, w którym przez okrągłe otworki prześwitywały żółte łuski naboi, a potem zawinął go w kraciasty ręcznik. Wszystko ułożył na dnie plecaka, pod bielizną, pomyślawszy, że może się przydać. A może po prostu żal mu było zostawiać sprawną broń, którą znalazł przy zabitym austriackim ułanie, leżącym głową w dół na rozmokłym od jesiennych deszczy nasypie okopu. Wyjął ten browning z nowiutkiej żółtej kabury i wsunął go sobie do kieszeni. Pułk atakował Austriaków, porucznik biegł za kompanią nie wiedząc, jak długo jeszcze potrwa ten szalony bieg pod huraganowym ogniem. Browning wziął tak sobie, bez wyraźnego celu, żeby się nie zmarnował. A ci go wymacali.
Trochę dziwne było to, jak go wypatrzyli. Dlaczego spośród pstrokatego tłumu na dworcu wybrali właśnie jego? Naramienniki odpruł jeszcze zimą po jednym z mityngów, a niedawno zamienił oficerską furażerkę na sołdacką papachę z owczej skóry. Wprawdzie guziki na szynelu zdradzały jego oficerskie pochodzenie, ale teraz w takich szynelach chodził każdy, kto chciał: oficerowie i szeregowcy a nawet cywile. Może niepotrzebnie ogolił się w dworcowej toalecie, przez co wyglądał mniej dziko niż inni, nawet całkiem przyzwoicie jak na obecne czasy. Spokojnie siedział sobie na dębowej ławie, w tłoku, gwarze i dymie przestronnej dworcowej hali, czekając na swój pociąg, który powinien był przyjechać późno w nocy. Trzeba było jakoś przeczekać cztery godziny. Wtedy właśnie do niego podeszli. Zauważył ich z daleka, patrol w rozpiętych szynelach, z czerwonymi szmatami na rękawach, wcześniej rewidowali jakąś krzykliwą kobiecinę przy wejściu. Pomyślał wówczas, że może lepiej byłoby wyjść do ubikacji albo na peron. Ale w takim momencie jego wyjście mogło wyglądać na ucieczkę, więc pozostał na miejscu i nawet przymknął oczy, że niby drzemie. Wszystko na nic. Oni też go przyuważyli chyba od samego progu i powoli, leniwym krokiem mijając toboły i walizki podeszli właśnie do niego. Żołnierz z czarnym wąsem i wyłupiastymi oczyma szarpnął go za rękaw: „Ej, obywatelu, dokumenty!” Umyślnie ociągając się, jakby wyrwany ze snu, rozpiął płaszcz i wyjął z bluzy książeczkę wojskową, nie swoją oczywiście, a wystawioną na starszego podoficera Sierkowa. Książeczka jednak nie wzbudziła żadnego zaciekawienia patrolu, nikt jej nawet nie otworzył. „Oficer?” — zapytał drwiąco wyłupiasty. „Podoficer, tam przecież napisane” — kiwnął na dokument podporucznik. „Oficer, po mordzie widać” — powiedział drugi, młodszy, z wyrazem skupienia na trochę subtelniejszej i chyba inteligentniejszej twarzy. „A gdzie walizka?” — „Jaka walizka?” — zapytał porucznik. „A to co?” — wyłupiasty wskazał plecak leżący obok na ławie i w tej samej chwili pochwycił go. Momentalnie rozwiązano rzemyki, a wyłupiasty zapuścił do plecaka niemytą dłoń z pożółkłymi paznokciami. Jego prostacka twarz raptownie przybrała czujny wyraz, oczy jeszcze bardziej wyszły na wierzch, a ręka powoli wyciągnęła na wierzch wiadome zawiniątko. „Aha, broń! To kontra!” Usłyszawszy te słowa porucznik zrozumiał, że jego podróż została przerwana, a teraz i jego życiu grozi to samo.
W Czeka nie bito go, nawet nie przesłuchiwano. Zapisano tylko w grubej księdze rejestracyjnej i po rewizji zaprowadzono do piwnicy. Mroczny śmierdzący piwniczny korytarz skręcił w bok, natknęli się na nowego konwojenta z karabinem. Ów burknął: „A tego dokąd?” Idący z tyłu odpowiedział: „Powiedzieli, że do siódmej”. „Do siódmej to do siódmej” — odrzekł nowy i we trójkę poszli na sam koniec korytarza. Skądś dolatywała rozmowa, słychać było pojedyncze słowa. Wyglądało na to, że siedziało tu sporo ludzi. Najwyraźniej jeszcze nie spali. Albo może nie pozwalano im jeszcze zasnąć.
Gdy tylko otworzyły się drzwi do pomieszczenia z numerem siedem, porucznika mocno popchnięto z tyłu. Zaczepił się o coś, zwalił się na jakieś ciała. Ktoś, kogo przygniótł najmocniej, zaklął wściekle, jak klną złodzieje. Porucznik wydukał „przepraszam”, które pozostało bez odpowiedzi. Jakoś udało mu się stanąć na bosych stopach, ale nie wiedząc w którą stronę ma się przesunąć, pozostał w milczącym odrętwieniu. Koło jego stóp kręcił się zaczepiony przez niego człowiek i coś burczał, inni milczeli. Zdaje się, że było tu pełno ludzi, w stęchłym powietrzu śmierdziało potem ludzkich ciał, wilgotnymi ubraniami i moczem — dla każdego żołnierza z okopów był to znajomy odór. Odczekawszy jeszcze chwilę, nie będąc w stanie zorientować się w ciemnościach, odezwał się, by przełamać milczenie:
— Nic nie widzę...
— I nic nie zobaczysz do jutra. Jesteśmy tu jak krety — odpowiedział mu czyjś mocno sepleniący głos.
— Ach tak! Wojskowi tu są?
— Wątpliwe. Ty będziesz pierwszy.
— I może ostatni — burknął ten koło jego nóg.
— Niech i tak będzie — raźniej odpowiedział porucznik i usiadł tam gdzie stał, opierając się plecami o drzwi. Pierwszą znajomość już chyba zawarł. Choć w jego sytuacji znajomości były sprawą mniej istotną, bardziej niepokoiło go pytanie — co dalej? Odpowiedź na nie raczej nie zależała od tych ludzi. Ale jego pojawienie się tutaj kogoś jednak zainteresowało.
— Skąd będziecie? — ostrożnie zapytał niemłody już, sadząc po przyciszonym głosie, człowiek gdzieś z kąta.
— Z dworca — odpowiedział porucznik po prostu.
— Ha, z dworca — mało uprzejmie odezwał się ten energiczny koło jego nóg. — Na dworcu właśnie biorą.
— Czekałem na pociąg...
— Aleś głupi! Czekać na dworcu... Trzeba czekać przy semaforze, a wsiadać w biegu. Teraz tak robią.
— Wątpliwe, czy jest jakaś reguła. Teraz biorą skąd się da. Mnie, na przykład, wzięli z domu. Z łóżka podnieśli — opowiadał starszy człowiek z kąta.
— Oni i z mogiły podniosą — wyseplenił ten ze środka celi. — Czeka!
— Czeka, oho! To nie carska policja. Tamci spali w marszu — powiedział ktoś najbliżej niego. W jego głosie, oprócz strachu, dało się słyszeć także skryty respekt wobec Czeka.
— Nie zawsze spali. Oni też dawali popalić. Szczególnie klawisze w więzieniu.
— Chyba, że klawisze. Ja za cara nie siedziałem, to nie wiem.
— Tego jeszcze w historii Rosji nie było — z bólem przemówił stary z kąta. — Były czasy zamętu i chaosu. Ale tak zbiorowego szaleństwa jeszcze nie było. Biedna nieszczęsna Rosja...
— Rewolucja, czego chcecie — dosyć raźno odezwał się sepleniący. — Rewolucji bez ofiar nie ma.
— W dupę sobie wsadź tę swoja rewolucję — ostro zareplikował sąsiad. — Z tej rewolucji tylko syfilis i nic więcej...
— Nie gadaj. Jak nią właściwie pokierować...
— A kto nią kieruje, no kto? Trocki? Lenin? Oni Rosję razem z rewolucją sprzedali Niemcom.
Ciągnęli jakiś swój spór, widocznie zaczęty już wcześniej. Porucznik nie wtrącał się, słuchał w milczeniu, próbując określić, kim byli ci ludzie. Repliki jego sąsiada, a szczególnie ich złośliwy ton, zdradzały jego złodziejskie, lumpenproletariackie pochodzenie, więc porucznik nazwał go w myślach Błatniakiem. Tamten stary z kąta prawdopodobnie pochodził z jakiejś prowincjonalnej inteligencji; przynależności sepleniącego nie był w stanie określić. Pozostali, którzy od czasu do czasu poruszali się w ciemnościach, do tej pory milczeli, ale najpewniej nie spali. Porucznik zapytał więc:
— Długo tu jesteście?
— Zależy kto — odpowiedział Stary. — Ja już czwarty dzień. Ten tu dwa, a inni różnie.
— Tu długo nie trzymają — znacząco powiedział jego sąsiad Błatniak. — Parę dni i do widzenia!
— A dokąd?
— Ha, dokąd. Wiadomo dokąd. Do Huńkowego Parowu.
Co to był za parów, porucznik nie wiedział, ale nietrudno się było domyślić. To oznaczało, że naprawdę wpadł. Ale przecież powinno być jakieś przesłuchanie, powinni wydać jakiś wyrok, nawet jeśli miała być to czysta formalność. Chociaż teraz mogli i bez wyroku. Przecież nawet w ich pułku zastrzelili sztabskapitana Mogilancewa, zaraz po mityngu, koło konowiązu, bez śledztwa i sądu. A jak wstawił się za nim podchorąży z plutonu zwiadu pieszego, zastrzelili i podchorążego. Właśnie wtedy porucznik Hłuszkiewicz zrozumiał, że służba wojskowa dla niego się skończyła. W takim wojsku służyć nie chciał. Nie zważając na przysięgę, na obowiązek wobec imperium, na rozkazy nowej, rewolucyjnej władzy, zdecydował zrzucić naramienniki i ruszyć do domu, w ojczyste strony, gdzie jeszcze żyła jego matka. Ostatni list od niej otrzymał pół roku temu. I oto dojechał. Zabrakło mu sześćdziesiąt wiorst.
Po krótkim milczeniu sepleniący głos podsumował przerwany spór:
— A czego byście chcieli, obywatele? Proletariat broni swojej władzy. Bo każda władza powinna umieć siebie obronić.
— Może i tak — miękko zaoponował Stary. — To wiemy od czasów rewolucji francuskiej. Ale powiedzcie mi, dlaczego ta obrona jest tak szalona? Ja na przykład nie występowałem przeciwko ich władzy. Jestem neutralnym człowiekiem, mieszczuchem.
— Pan nie jest żadnym mieszczuchem! — zawyrokował sepleniący. — Pan jest przedstawicielem obcej, wrogiej klasy. W tym sęk.
— No dobrze, ja jestem z obcej klasy — zgodził się Stary po pauzie. — A pan, na ten przykład? Pan chyba nie jest z obcej klasy? Pan jest za proletariatem?
— Tak. Ale ja jestem z obcej partii.
— Ale przecież też jest pan socjalistą?
— Socjalistą rewolucjonistą. Proszę zauważyć różnicę.
— Moim zdaniem różnica jest niewielka. I jedni i drudzy są przeciwko monarchii.
— Jeśli się patrzy teoretycznie. Ale różnimy się taktyką. Jesteśmy przeciwnikami bolszewików.
— To dosyć wątpliwe...
— Proszę nie wątpić. Albo my ich, albo oni nas.
Powoli porucznik zaczynał rozumieć niektóre rzeczy. Ten stary inteligent w kącie przypominał mu ludzi spotykanych przed wojną — słyszał i oglądał ich w garnizonach wojskowych — tych wszystkich lekarzy ziemskich i urzędników, nauczycieli i poczmistrzów. Z grubsza rozumiał ich logikę, opartą na dyletanckim rozumieniu polityki i moralności chrześcijańskiej, pamiętał ich dyskusje z jakiejś werandy na daczy po wieczornej herbatce lub wieczorki przy okrągłym stole pod lampą z modnym, matowym abażurem. Byli to ludzie raczej dobrzy, czasami nawet niegłupi, lubili trochę wypić i zagrać w karty. W ich rodzinach wychowywały się przyzwoite panny, potencjalne żony dla garnizonowych podporuczników. Jedna z takich panien omal nie została żoną Hłuszkiewicza. Ale Bóg nie pozwolił. Albo wojna... Eserów poznał jako tako po rewolucji, w wojsku, gdy nagle skądś powyłazili, przeważnie z podoficerskich i podchorążackich stanowisk, i rzucili się w wir mityngowania. Mało czym różnili się od bolszewików, dlatego też spotkanie w tej piwnicy z eserem aresztowanym przez Czeka było dla niego trochę zaskakujące.
— A pana za co tu wsadzili, jeśli można spytać — ostrożnie zapytał niewidocznego w ciemności sepleniącego Esera.
— A za nic. Nieporozumienie.
— U nich nieporozumienia się nie zdarzają! — nerwowo poruszył się Błatniak. — Oni muszą kogoś kropnąć. Więc ty będziesz pierwszy.
— Kropną, oczywiście. Jeśli tak długo nie karmią — sepleniąc zgodził się Eser.
— Nie karmią i nie rozstrzeliwują — powiedział Błatniak. — Może czekają, aż sami wyciągniemy kopyta. Żeby zaoszczędzić na nabojach.
— Nie, carscy satrapowie na to nie pozwalali — powiedział Eser. — W więzieniach jednak karmili. Kiepsko, ale karmili.
— Coś im tam nie wyszło, samochód się zepsuł — domyślił się Błatniak.
— Myślisz, że naprawią i przywiozą delicje?
— Nie. Naprawią i zawiozą nas do Huńkowego Parowu.
Porucznik przysłuchiwał się ich niewesołej rozmowie i czuł, że jego sąsiadów dręczył ten sam niepokój o własne życie, co i jego. Zresztą, to było naturalne. Co więcej mogło obchodzić tych ludzi w czekistowskich kazamatach? Nadzieję na życie mieli równie wątłą, co i on.
Gdzieś na korytarzu nieopodal rozległy się głosy i brutalne, rozkazujące wezwania — „Wychodzić! Szybko, twoją mać...” — i szpetne, żołnierskie przekleństwa. Zaczęła się tam szarpanina, może nawet bójka, dał się słyszeć tupot wielu nóg, coś mocno walnęło o ścianę, aż zadrżały oparte o drzwi plecy porucznika. W ciemnościach śmierdzącej celi powiało grozą, wszyscy zamilkli i nadstawili uszu w oczekiwaniu, że zaraz otworzą się drzwi i do nich. Ale drzwi się nie otwierały, a tupot i szarpanina zaczęły się oddalać w kierunku wyjścia.
— Teraz pewnie nasza kolej? — ponuro westchnął Eser.
Nikt mu nie odpowiedział, wszyscy milczeli; po posępnej pauzie odezwał się zamyślony głos Błatniaka:
— A ja akurat przed tym, jak mnie capnęli... nie skończyłem gulaszu. Był taki smaczny. Gdybym wiedział...
— Jeśli nie najadłeś się za życia, przed śmiercią tego nie nadrobisz — powiedział Stary.
— Co prawda to prawda! — podchwycił Eser. — Odkąd pamiętam, zawsze mi się chciało jeść. I na wolności, i w więzieniach.
— A co, dużo siedziałeś? — zainteresował się Błatniak.
— Wystarczyło!
— Już wam mówiłem: trzeba wiać! — nerwowo zaszeptał Błatniak. — A to doprowadzą do tego, że nóg nie pociągniesz. O ile przedtem nie kropną.
— Nie jestem przeciwny — cicho odpowiedział Eser. Z kąta rozważnie odezwał się Stary:
— Myślicie, że to możliwe? To przecież bardzo ryzykowne.
— A dostać kulkę to nie ryzykowne?
Rozmowa się urwała i porucznik pomyślał, że innego wyjścia chyba nie było. Jeśli chodzi o niego, Czeka się nad nim nie ulituje, zapłaci mu za wszystko. Za jego szlacheckie pochodzenie, za stopień oficerski, za rewolwer w plecaku. A ginąć w tym śmierdzącym podziemiu albo w Huńkowym Parowie było i wstrętnie, i strasznie. Takiego końca porucznik się nie spodziewał. I do tego w takim towarzystwie. Wszyscy jego przodkowie leżeli w mogiłach z krzyżami na starym, wiejskim cmentarzu koło maleńkiej cerkiewki, wszyscy umarli śmiercią naturalną, we własnych łóżkach. A gdzie jemu wypadnie spocząć?
— To prawda — zaseplenił Eser. — Gdy tylko otworzą się drzwi, jak kogo przyprowadzą... Rzucić się i chwycić za karabin.
— Kto ma się rzucić? — powiedział Stary. — Ja mam już swoje lata. I chore na reumatyzm stawy...
— Ja bym się rzucił — ciągnął Eser. — Ale mam zwichniętą rękę. Bili mnie, jak prowadzili. I uszkodzili rękę.
Porucznik milczał, rozmyślając. Najpierw musiał wewnętrznie zaakceptować ten pomysł, zbyt nieoczekiwanie się pojawił. Nie miał wywichniętych rąk, z głodu też na razie nie osłabł. Ale potrzebował choć odrobiny zaufania tych ludzi, by brać na siebie jakieś zobowiązanie.
— Przecież mamy tu wojskowego — podpowiedział Błatniak. — Jesteś przecież wojskowym, co? — zwrócił się do porucznika.
— Jestem.
— I może jeszcze oficerem?
— Tak, oficerem.
— Więc na co jeszcze czekać? Będzie w sam raz. On rzuca się pierwszy, ja mu pomagam.
— Aha. Ważne, żeby wszyscy razem — wymamrotał Eser. — Rąbnąć i na korytarz. A tam jak się da.
— Żeby się tylko nie spóźnić. A to mogą wyprowadzić o świcie. Oni wyprowadzają o świcie — poinformował Błatniak.
Oczywiście, że o świcie. Porucznik też to wiedział, ktoś mu o tym mówił, może gdzieś czytał, jak wożą przestępców na wykonanie wyroku. Teraz ta okryta tajemnicą i straszna procedura dotyczyła jego samego. Żeby nie ginąć tak głupio, jak bezbronna owieczka, powinien wykorzystać nawet niewielką szansę. Ci ludzie pokładali w nim nadzieję, on miał obowiązek ich nie zawieść. Choćby dlatego, że był od nich silniejszy. Może również dlatego, że był zdolniejszy. No i wreszcie, był oficerem. Być może na tym właśnie polegała jego teraźniejsza misja — malutka, mikroskopijna misja w ogromnym wirze ludzkich nieszczęść. Powinien pójść przodem i zdobyć się na najbardziej ryzykowny krok. Tak trzeba. A jak to się skończy, zależało nie tylko od niego. Wszystko w rękach Boga.
— Zrozumiałem. Ale czy wszyscy się zgadzają? — zapytał.
— Ja się zgadzam — skwapliwie potwierdził jego sąsiad.
— Ja też — zapewnił Eser. Słychać było, jak w kącie porusza się i wzdycha Stary, widocznie jemu podjąć decyzję było trudniej niż innym. Ale i on się zgodził:
— Cóż, jeśli wszyscy społem zdecydowali, to... Sprzeciwiać się byłoby nie po chrześcijańsku. Jakoś będzie...
— To dobrze. A ty, milczku, co powiesz? — zwrócił się Eser do kogoś w ciemności. — Ciągle śpisz?
— Nie śpię — zabrzmiał w ciemności nowy bas.
— Słyszałeś? Zgadzasz się?
— Jeśli chodzi o mnie... nie dam rady biec, w tym cały problem...
— Więc co, zostaniesz?
— Chyba zostanę.
„Zaczyna się — z przykrością pomyślał porucznik. — Jeden stary, drugi ma zwichniętą rękę, trzeci nie może biegać. To znaczy, że we dwóch? Czy we trzech? Czy aby poradzą we trzech? A jeśli tamtych będzie więcej?” Ryzyko było ogromne, zbyt dużo zależało od przypadku, ale co miał robić?.. Wycofać się, po tym jak już się zgodził, było niehonorowo, musiał dotrzymać słowa. Tym bardziej, że tamci na niego liczyli.
Musiało już być po północy, bo w podziemiach powoli zapadała cisza. Głosy na korytarzu i za ścianą stopniowo zamierały. Ktoś jeszcze rozmawiał — pewnie konwojenci w końcu korytarza. Potem zrobiło się zupełnie cicho. Podziemne więzienie zdawało się zasypiać. W ich celi jednak nikt nie spał — brzemię ciężkiej troski leżało na zatrwożonych duszach aresztowanych i przyprawiało ich udręczone serca o mocniejsze bicie.
— Najważniejsze, że nie karmią — powiedział Eser. — To znaczy, że coś sobie umyślili.
— Nawet osioł się domyśli co — zgodził się Błatniak.
— A jak mają inny plan — uśmiechnął się Stary. — Jeśli, przykładowo, zepsuł im się samochód, to może mają problemy z dowiezieniem.
— Problem z dowiezieniem można rozwiązać przez przyniesienie. Na przykład w workach. Chleb albo kartofle. A jeśli nie przynoszą przez cztery dni, to znaczy, że nie warto czekać — wyseplenił Eser.
— To znaczy, że Huńkowy Parów — znowu przypomniał im Błatniak.
To przypominanie zaczynało już drażnić porucznika, ale powstrzymał się od komentarza, myśląc teraz o czymś innym. Jeśli uda się wydostać z Czeka, to gdzie uciekać? Dawno już nie był w tych stronach, nie miał tu znajomych, droga do matki była dosyć długa, a pewnie będą ich ścigać zajadle. A poza tym — jak ma biec boso po zimnym wiosennym błocku? Błatniak jak gdyby usłyszał jego myśli, bo szturchnął w bok Milczka.
— Jeśli nie masz zamiaru biec, to oddaj buty oficerowi. Jest przecież bosy.
— Weźcie — z miejsca zgodził się Milczek. Sapiąc ściągnął buty z nóg i Błatniak przekazał je w ciemności porucznikowi.
— Wzuwajcie.
Buty były duże, dobrze rozchodzone, porucznik lekko wsunął je na bose stopy.
— Jest taka oto sprawa — w zamyśleniu podjął Stary. — Może komuś się uda, wtedy... Żebyście wiedzieli. Jestem nauczycielem ze Starycy, nazywam się Sierhiejenia. Miałem syna na rumuńskim froncie, teraz nie wiem... drugi padł pod Smorgonią. A ja...
— A ciebie kropną w Czeka. Jeśli nie dasz nogi — brutalnie przerwał mu Błatniak i to się nie spodobało Eserowi.
— No, mógłbyś delikatniej! A to wciąż: kropną i kropną.
— Więc dobrze, jego pożałują. To mnie kropną. I co, mam płakać? Niech płaczą po mnie. W Orszy zaleje się łzami Lubka, w Surażu Anastazja, a w Pitrze Oleńka. Oleńka była szczególnie serdeczna, lubiła poigrać w miłość...
— Chyba już się naigrała...
— A to się jeszcze zobaczy — nie tracił ducha Błatniak. — Sprytny ze mnie chłopak. Nie szkodzi, że chuchrowaty.
— A skąd rodem?
— Tutejszy. Przyjechałem na parę dni i wpadłem.
— Ja też niedaleko stąd. Miasto Horki, możeście słyszeli? Uczyłem się na komornika. Przed katorgą.
— Katorżnik?
— Nie inaczej! Polityczny katorżnik. Sześć lat odwaliłem za Bajkałem. Gdyby nie rewolucja, musiałbym odwalać jeszcze cztery.
— Wspaniała rewolucja! — szyderczo skomentował Błatniak, a z kąta odezwał się Stary:
— Rewolucja pana wyzwoliła i rewolucja znów posadziła. Jak to wyjaśnicie, towarzyszu socjalisto?
— Bardzo prosto, panie nauczycielu. Nawet rewolucja musi się czymś żywić. To bardzo żarłoczne zwierzę, im więcej je, tym bardziej mu się chce — wyseplenił Eser.
— A to ciekawe! — refleksyjnie powiedział Błatniak. — A mówili: wolność, swoboda...
— Rzecz w tym — zaczął chętnie tłumaczyć Stary, — wolność to symbol, kategoria filozoficzna. Wolność jako pojęcie ogólne. Lud jej nie potrzebuje, lud nawet nie wie, co z nią począć. Bo nigdy nie miał z nią nic wspólnego. Lud potrzebuje, by nim zarządzano, ma to we krwi. Najlepiej, żeby cudzoziemcy. Chodźcie i rządźcie nami, bo ziemia nasza przeogromna, a porządku w niej nie uświadczysz.
— Tu się pan myli — powiedział Eser. — Wolność jest! Za tę wolność nasza partia eserów gniła na katordze.
— Nie przeczę, może i gniła. Ale za jaką wolność? Za wolność dla siebie, nie dla ludu. Ludowi nie wolność, a batog będzie w sam raz.
— Jesteś pan reakcjonistą! I pewnie jeszcze monarchistą?
— Niech będzie monarchista — nie przeczył Stary. — Ale proszę spojrzeć, co wyrabia ten wasz lud na wolności. Na przykład w naszym miasteczku. Żył sobie dziedzic Krasouski, niebogaty pan, ze szlacheckiego rodu. Kamienny pałac nad rzeką przetrwał przez trzy wieki. Więc ci z miasteczka, swoi przecież chłopi, przyszli i zaczęli wszystko ciągnąć i rabować. Znaleźli wino, napili się, podpalili stajnię. Stary pan powiada: „Co wy robicie, jak wam nie wstyd?” A oni: „A czy to my pierwsi zaczęli? Takie teraz porządki, nowe prawo w Pitrze wyszło — wolność! Rosja ginie, trzeba brać, żeby nie przepadło. Dopóki jest wolność”. Obrabowali, spalili i pałac, i czworaki. Starego Krasouskiego duchowny ledwo uratował od pijanych! A pan powiada — wolność! Spójrzmy, kto nas tutaj przyprowadził, kto będzie rozstrzeliwać. Czy to nie są przedstawiciele ludu? A ci, co siedzą w Czeka, nie są za ludem? Przynajmniej w słowach.
— Otóż to, głównie w słowach — podchwycił Eser. — A w rzeczywistości dbają o własne interesy. Koniunkturaliści świętej idei socjalistycznej, wszyscy ci bolszewicy, czekiści...
— Jaka idea, tacy zwolennicy — uparcie nie zgadzał się Stary. — Jeśli idea tak przyciąga koniunkturalistów, to znaczy, że jest zła.
— Proszę tak nie mówić o idei. Idea równości i braterstwa jest najlepsza. Od czasów rewolucji francuskiej...
— Równości, powiada pan, braterstwa? Ile to już krwi za to przelano, a gdzie to braterstwo? Wciąż toczy się szalona walka, brat przeciwko bratu, klasa przeciwko klasie. Tyle stuleci minęło, a nic się nie zmienia.
— Zmieni się. Rewolucja to tylko początek.
— Jaki początek, taki będzie i koniec.
— Nie, będzie lepszy. Mamy przed sobą złoty wiek.
— Dałby to Bóg... Ale to bardzo wątpliwe.
Porucznik milczał i słuchał. Na ogół ich argumenty były mu z grubsza znane, sporo się tego nasłuchał, szczególnie podczas rewolucji. Sceptycyzm starego nauczyciela był mu bliższy niż rześkie obietnice Esera. Bełkot pewnych siebie ludzi budzi jego sprzeciw, zwłaszcza że ich nie szanował za tę krzykliwą stanowczość, z jaką mówili o wolności. Same słowa. Prawdziwe uczucie jest milczące, wyraża się czynem, nie wielkimi słowami. Łatwo było krzyczeć o wolności dla ludu, bo to do niczego nie zobowiązywało. Trudniej było coś dla niego zrobić. Nawet nie dla ludu. Po prostu dla grupy ludzi, dla kilku osób. Gdy tylko pojawiała się taka konieczność, całe to rewolucyjne zadęcie opuszczało tych ludzi, byli jak baloniki, z których wypuszczono powietrze. Nie umieli niczego zrobić dla bliskich. Znacznie łatwiej było dla ludu. A w rozumieniu porucznika lud był intelektualną abstrakcją. Nie umiał jej sobie skonkretyzować, tak jak nie był w stanie wyobrazić sobie istoty śmierci czy nieskończoności. To przekraczało granice jego doświadczenia i zdolności wyobraźni.
Za to całkiem nieźle nauczył się oceniać i rozumieć pojedynczego człowieka, jak choćby tych różnych, przypadkowo zgromadzonych w kupieckiej piwnicy ludzi. Mógł w przybliżeniu określić, co się kryło w duszy każdego z nich i do czego każdy z nich był zdolny. Sądził, że wobec zagrożenia śmiercią każdy z nich wyjdzie ze skóry, byle uratować życie: doskonale rozumieli, że od Czeka nie należy spodziewać się litości. Pewne podejrzenia budził w nim Milczek, ten co oddał mu buty — zbyt łatwo mu to przyszło. Jego uporczywe milczenie też można było różnie interpretować. Błatniak także nie wywoływał zbytniej sympatii, ale do planu, jaki sobie umyślili, nadać się może całkiem nieźle. Eser był chyba bardziej przebiegły niż to okazywał. No ale co można było zrobić, porucznik nie miał wielkiego wyboru.
— A pan, panie oficerze, skąd rodem? — zapytał go Eser. — Pewnie ze stolic?
— Nie, nie ze stolic. Spod Połocka.
— To chyba z właścicieli folwarków?
— Zgadł pan — potwierdził porucznik i na tym skończył rozmowę o sobie. Ale i od tego zrobiło mu się głupio, jakby się czymś pochwalił. Pewnie lepiej byłoby powiedzieć, że jest socjalistą, zwykłym robotnikiem, albo nawet zbirem. Tyle że porucznik nie umiał grać, podszywanie się pod kogoś innego budziło w nim wstręt, chociaż prawdę o sobie mówił bardzo rzadko, tylko w skrajnych wypadkach. Tak jak tutaj. Poczuł się tak, jakby obnażył się przed ludźmi w tej śmierdzącej ciemności. Anonimowość to wielka rzecz, ale dzisiaj rzadko się zdarza (może tylko w podróży), żebyś ani ty innych, ani inni ciebie nie interesowali. Tu akurat takie zainteresowanie się pojawiło.
— No, ci na folwarkach podobnie jak szlachta, różni bywają — umiarkowanie powiedział Błatniak. — Niektórzy to nawet niczego sobie.
— Może i niczego sobie — sepleniąc zaoponował Eser. — Ale jako klasa są wrogami rewolucji. To kontra!
Słychać było, jak w kącie poruszył się stary nauczyciel.
— Pan, panie eserze, wciąż używa wielkich kategorii: klasa, lud. Ale czy ktokolwiek z was miał kiedykolwiek do czynienia z klasą albo ludem? Wyłącznie, że tak powiem, z sąsiadem, kupcem albo subiektem w sklepie. Z każdym indywidualnie. A wszyscy jakoś przywykli uogólniać.
Chyba ma rację, to scholastyka — pomyślał porucznik. Ale problem nawet nie w tym, że scholastyka zawładnęła niektórymi głowami. Znacznie gorsze było to, że ta scholastyka stała się doktryną państwową, od której tak czy inaczej zależał los tysięcy, a może nawet milionów ludzi.
— Pana podejście nie jest klasowe — rzekł Eser bez urazy.
— Nieklasowe, to prawda. Boskie. Przecież Bóg stworzył człowieka, a nie klasy i partie. Klasy i partie to prędzej sprawka szatana. Żeby ludzie cierpieli.
— Żeby jeden poganiał drugiego — jak zawsze zjadliwie wtrącił Błatniak i zapytał zaczepnie: — Prawda, Milczku?
— Może i prawda — nie od razu odezwał się mocny głos z ciemności. Błatniak odczekał, widocznie chciał usłyszeć więcej.
— A ciebie za co tutaj wzięli, jeśli to nie tajemnica?
— Za cara — nie od razu, z wysiłkiem odpowiedział Milczek.
— Jesteś może jego krewnym?
— Nie, nie krewnym.
— Więc jaki to ma związek z carem?
— Jestem stróżem. Pracowałem w urzędzie. A oni przyszli zrzucać portret...
— Jacy oni?
— No ci... Czekiści. Więc ja... Wziąłem siekierę i...
— I porąbałeś ich? — dopytywał się zaciekawiony Błatniak.
— Nie. Tylko jednego. Najważniejszego.
— Ta-ak — powiedział Eser. — Marny twój los.
— No — przytaknął krótko Milczek.
Niepewna cisza nocna w piwnicy znowu została przerwana jakimiś niewyraźnymi głosami w końcu korytarza, posypały się przekleństwa, chyba kogoś tam bito — doprowadzano lub wyprowadzano na rozstrzelanie albo na przesłuchanie. W celi przycichło, wszyscy wsłuchiwali się ze strachem, czekając najgorszego. Porucznik odsunął się od drzwi do kąta, skąd poręczniej było w razie czego rzucić się do wyjścia. Źle, myślał, że wszędzie jest ciemno, w ciemnościach łatwo się pomylić. Ale za to może lepiej będzie uciekać. Choć tam pewnie jak komu się uda. Teraz niewiele można było przewidzieć.
— To znaczy tak — odezwał się cicho. — Jak otworzą, ja rzucam się pierwszy. Za mną pan — dotknął wyciągniętej nogi Błatniaka. — Potem reszta.
— To trzeba się przesiąść — powiedział Błatniak. — Milczek nie pójdzie, więc niech idzie na koniec. Niech się przesiądzie z nauczycielem.
— Niech się przesiądzie — zgodził się porucznik.
Lekko postękując Milczek podniósł się ze swego legowiska i polazł w kąt do Starego. Tamten coś mruczał pod nosem, jakby z czegoś niezadowolony. Ale porucznik za bardzo im się nie przysłuchiwał. Starał się nie przegapić żadnego poruszenia na korytarzu, aby nie dać się zaskoczyć. Ale wszelki ruch ustał, pewnie wyprowadzili już kogo chcieli. W piwnicy znowu zapadła nocna cisza.
— Tak czy inaczej wykończyli nas, niech to diabli — powiedział Błatniak. — Moje kiszki z głodu przyschły już do grzbietu.
— Żeby chociaż wody dali — poskarżył się Stary. — Bez wody organizm długo nie może: odwodnienie tkanek.
— Ciekawe ile można wytrzymać bez jedzenia? — zapytał Błatniak.
— Bez jedzenia pociągniemy — odpowiedział Eser jako człowiek najbardziej doświadczony w temacie. — Można tydzień albo i dwa. A bez wody koniec.
Na razie porucznik nie odczuwał ani pragnienia, ani szczególnie dotkliwego głodu. Wczoraj na stacji wypił herbatę. Teraz myślał w skupieniu, jak usprawnić ich ucieczkę. Rola inicjatora kryła w sobie większe niebezpieczeństwo, ale też dawała pewną przewagę: od jego sprytu i umiejętności zależało powodzenie planu. Jak już obezwładni strażnika i odbierze mu broń, to może uda im się wyrwać.
Wytężał słuch, aby nie uronić żadnego odgłosu dobiegającego z korytarza, bał się zasnąć. Senność jednak ogarniała go coraz bardziej, więc otrząsając się rzucał cicho pozostałym: „Nie spać!”. Nie mogli pozwolić sobie na spanie. W każdej chwili musieli być gotowi rzucić się do drzwi, gdy tylko je otworzą. Jak tylko po kogoś przyjdą albo kogoś przyprowadzą. W kącie przy drzwiach porucznik przybrał najbardziej wygodną dla siebie pozycję.
Jednak czas mijał, a drzwi celi pozostawały niewzruszone, jakby zamurowane. Po drugiej stronie nie było słychać żadnych kroków. Wokół wciąż panowała trwożliwa, nocna cisza. Bardzo chciało się spać i trzeba było niemałego wysiłku, by pokonać senność. Porucznikowi nie całkiem się to udawało. W półśnie widział jakieś twarze, słyszał jakieś urwane zdania, przed oczami migały epizody z jego niedawnego frontowego życia i poprzedniej służby, a nawet coś niecoś z dzieciństwa... Nie wiadomo dlaczego pojawił się przed nim obraz fury na grząskiej ulicy galicyjskiego miasteczka, zabitego konia ze wzdętym jak beczka brzuchem i bez żadnego związku — obraz matki. Stara, zapłakana, z milczącą tęsknotą w oczach — taka, jaką widział po raz ostatni, odjeżdżając na front w piętnastym roku. „Zostanie sama” — pomyślał porucznik i ta niedorzeczna myśl tak nim wstrząsnęła, że spędziła sen z powiek. Matka straciła prawie wszystkich — dzieci, męża, brata, bratanków. Jedni umarli, nie wytrzymując takiego życia, inni zginęli na wojnie albo znaleźli się na zachodzie, jak siostra Taciana, która z mężem dyplomatą wyjechała do Finlandii. Jeden z braci nie wrócił z niewoli, drugiego zabili podczas pierwszych walk w Prusach Wschodnich. On był ostatni i pewnie dlatego tak uparcie próbował dotrzeć do matki, jakby słysząc jej żałosne wołanie z na poły zapomnianej przez niego Połocczyzny. Prawie całą młodość — lata w wojsku i późniejsze — spędził na obcej ziemi, pośród obcej przyrody, w nieznanych miastach, wśród obcych, mówiących nieznanymi językami ludzi. Przywykał do nich, poznawał ich zwyczaje, z rzadka tylko wspominając, skąd sam pochodzi i gdzie tkwią jego korzenie. Możliwe, że żyłby tak dalej, gdyby nie wojna i ta rewolucja, po której wszystko poszło w diabły. W krótkim czasie stracił nie tylko stopień i stanowisko, jakie takie osiągnięcia, ale i jakieś najprostsze rozeznanie moralne, kiedy patrzył jak w błyskawicznym tempie zmieniali się ludzie wokół niego a i jego do nich stosunek. Dopiero wtedy niezauważalnie, ale uparcie zaczęły powracać w pamięci obrazy innego, wcześniejszego, na wpół zapomnianego życia. Zdawało mu się, że w tamtym życiu ludzie byli zupełnie inni niż teraz — stali, dobrzy, z Bogiem w duszy i uprzejmym wyrazem twarzy. I że te twarze były dokładnie takie, jakimi zapamiętał je z dzieciństwa. W rozpaczliwym porywie, jakby szukając ratunku, wyruszył ku nim, w ojczyste strony, gdzie minęło jego dzieciństwo, gdzie pozostał wielki, drewniany dom z otwartą werandą pod wyniosłymi wiązami z bocianim gniazdem, w którym każdego lata para bocianów urządzała swoje gospodarstwo i klekocząc długimi dziobami wychowywała młode. Pod gniazdem w dole przycupnęło niewielkie, zaciszne podwórze średniozamożnej szlacheckiej rodziny z kolorowym kwietnikiem przed szerokimi schodami na ganek. Obok mieściły się staroświeckie oficyny dla służby z letnią kuchnią, spichrzami i stajnią, w tajemniczym półmroku której pobrzękiwały uzdami dwa bułanki. Na jednego z nich, łagodnego Szarka, niegdyś sadzano lnianowłosego chłopczyka w białej, marynarskiej czapeczce, którego serce zamierało ze strachu i własnej odwagi. Pewnego razu chłopczyk spadł z Szarka, mocno pobrudził czapeczkę i umówił się z furmanem Dzienisem, że ukryją ten upadek przed matką, skłamią, że wpadł w kałużę na podwórku. Nazajutrz matka kazała Dzienisowi zasypać kałużę. Dziwne, jakie myśli przychodzą człowiekowi pod koniec życia... Z niezatartych wrażeń wczesnego dzieciństwa wypłynęła w pamięci dawna podróż do niedalekiego Połocka, do relikwii Świętej Eufrozyny. Przypomniało mu się, jak wczesnym rankiem wyruszyli powozem z ojcem i matką, jak mijali jeziora i wioski przycupnięte nad jeziorami i jak nareszcie, gdy skończył się las, na horyzoncie ponad odległymi drzewami błysnęły spiczaste kopuły Świętej Sofii, oświetlone jaskrawo letnim porannym słońcem. Czy jeszcze je kiedyś zobaczy? Te święte kopuły, przechowane przez długie lata w mrokach jego pamięci, wśród pożogi, błota, krwi i zawieruchy tej wojny? Były już w zasięgu ręki, a tak trudno było ich dosięgnąć.
Chyba trochę się zdrzemnął, jakieś kilka minut, bo aż się wzdrygnął od nieoczekiwanego krzyku, który rozległ się za drzwiami.
— Pobu-udka! Przygotować się do pobrania pożywienia!
W celi ludzie poruszyli się w popłochu, tuż obok zerwał się i usiadł Błatniak, za nim podniósł się zaspany Eser. Na przeciwległej ścianie niewyraźnie rysowało się małe okratowane okienko, można już było dostrzec plecy, głowy i szare twarze aresztowanych. Porucznik po raz pierwszy ujrzał ludzi, z którymi spędził noc. Krzyk w korytarzu, który teraz dochodził z oddali, trochę go niepokoił. Może dlatego, że na dworze już się rozwidniało i porucznik czuł, że na ucieczkę jest trochę za późno. Poza tym na mocno pryszczatej twarzy swego blondasowatego pomagiera Błatniaka nie dostrzegł koniecznego zdecydowania. Przemknął po niej cień wahania, po czym przybrała wyraz niemal dziecięcej radości i Błatniak zawrzasnął:
— Słyszeliście? Słyszeliście? Żreć dają, jak Boga kocham!
Widać było, jak Eser łapczywie łowi każdy dźwięk z korytarza, a jego zapadnięte i obrośnięte splątaną szczeciną policzki i otwarte z wrażenia usta z wybitymi przednimi zębami zdradzały słabego, bardzo wycieńczonego człowieka. Trochę dalej w rzadkiej poświacie sączącej się z okienka połyskiwała łysa czaszka starego nauczyciela pokryta białym puszkiem — resztką włosów nad uszami. Gdzieś w gęstym cieniu pod okienkiem krył się niewidoczny z progu Milczek. Zdaje się, że wiadomość o karmieniu zbiła ich z tropu i pomieszała szyki. Porucznik widział, że na wieść o jedzeniu na ich twarzach pojawiło się napięcie. Za drzwiami mocno szczęknął zamek, porucznik zerwał się na równe nogi. Oczekiwał, że drzwi otworzą się szeroko, ale uchylono je tylko trochę. Przez próg z ciężkim łoskotem wstawiono stare zakopcone wiadro. Po celi rozniósł się znany z żołnierki zapach gorącej, perłowej kaszy.
— Bierzcie na pięciu...
— Widzieliście? — z nienaturalną radością wrzasnął Błatniak tuż obok. — Karmią nas!..
Porucznik nie zdążył nawet pomyśleć, gdy Błatniak zręcznie smyrgnął pod jego nogami, capnął wiadro stojące na progu i przeciągnął je na środek celi. Z drugiej strony przysunął się wymizerowany Eser, powoli i jakby niezdecydowanie mościł się stary nauczyciel. Za nimi podniósł się ze swego miejsca także i Milczek. Porucznik stał przy drzwiach ogłupiały, jakby go opluto. Wyglądało na to, że cały jego starannie obmyślony plan wziął w łeb, uwagę tych ludzi bez reszty pochłaniało jedzenie.
— A jakże to bez łyżek? — zapytał Eser.
— A rączkami, rączkami, panie socjalisto. O tak! — błazeńskim tonem przemówił Błatniak i zaczerpnąwszy garść niezbyt gęstej kaszy zaczął zlizywać ją z dłoni. Za jego przykładem, bardziej zdecydowanie, wyciągnęły się do wiadra ręce Starego i Esera.
— No a pan co? Panie oficerze! Potrzebne zaproszenie?
Stojąc na kolanach przy wiadrze Błatniak na chwilę odwrócił się do porucznika, ale ten nie ruszył się z miejsca. Nagle opuściły go siły i porucznik, jak po ciężkiej pracy, osunął się w kąt na swój szynel. Był oszołomiony i zdruzgotany. Warto było tak cierpieć, denerwować się, w Bogu pokładać nadzieję, oddając w jego ręce prawo rozporządzania swoim losem? Okazało się, że tym losem o wiele bardziej efektywnie rozporządził pryszczaty Błatniak. Czy raczej to przeklęte pół wiadra kaszy.
W milczeniu opróżnili wiadro we trzech i z zadowoleniem sytych rozwalili się przy ścianie. Podjedli sobie i uspokoili się. Wcześniejszy strach i napięcie całkowicie znikło z ich głosów i twarzy, ustępując miejsca sennemu odrętwieniu. Dogodzili sobie. Porucznika korciło, by zakląć ze złości. Z trudem się powstrzymywał, wciąż jeszcze karmiąc się słabą nadzieją, że nie wszystko stracone. Może jeszcze wrócą po to wiadro i znowu otworzą drzwi. Ale to, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie. Zwracając się do Błatniaka Eser powiedział:
— A ty wciąż straszyłeś Huńkowym Parowem. Jednak nakarmili!
— To znaczy, że zmienili zamiar — sytym głosem spierał się Błatniak. — Pewnie jeszcze zaczekają z rozstrzelaniem.
— A może w ogóle nie mieli zamiaru nas rozstrzeliwać. Bolszewicy też są różni. Sameś tak mówił?
— A ty, nauczycielu, co o tym myślisz? — Błatniak zwrócił pryszczatą twarz do światła. Kiwając głową z boku na bok stary nauczyciel sadowił się wygodniej na podłodze i milczał.
— A ja wam coś powiem — w zamyśleniu wyseplenił Eser. — Żeśmy głupków z siebie zrobili w nocy. Też wymyśliliśmy. Czy stąd można uciec?
— Gówno można — zgodził się Błatniak. — A tak...
— A tak może się uda — podchwycił Eser. — Jeśli na to spojrzeć uczciwie, to wzięli mnie zupełnie bez powodu. To mój kompan wywłaszczył tę kupcową, nie ja. Ale nie wypadało go denuncjować.
— A mnie kumpel sprzedał, bydlak jeden! Ale jak mam udowodnić, że ze mnie jest uczciwy proletariusz? A jeśli nawet trochę spekulant, to od razu mają mnie rozstrzelać?
Pytającym wzrokiem Błatniak obwiódł celę, czekając wsparcia, ale aresztowani milczeli. Jedynie stary odezwał się niespiesznie:
— Ciebie może i nie rozstrzelają. Ale tu jest oficer...
— No to co?
— A to, że go oszukano.
— A kto, kto go oszukał? — zaperzył się Błatniak. — Sami siebie oszukaliśmy. Nie karmili, tośmy myśleli, że kropną. Ale pewnie nie. Co mamy teraz robić — walić głową w mur? Kark sobie skręcić dla oficera? Nie, tu każdy odpowiada sam za siebie.
— Ryzyko powinno być usprawiedliwione — rozsądnie wyseplenił Eser.
Porucznik poczuł, że coś się w nim boleśnie naprężyło i pękło. Zaczynał rozumieć. Słuchał ich w milczeniu. Czuł jak jego niezdecydowanie przeradza się w wewnętrzny gniew. Takiej ich przemiany się nie spodziewał. Czy to on proponował im podjęcie ryzyka? Czy to on namawiał ich do ucieczki? On się jedynie zgodził, podporządkował ich woli, dał się zwieść fałszywemu zaufaniu. Niemało go to kosztowało, ale przemógł się, bo uznał, że to jego obowiązek. Ci zaś nażarli się i wycofali, jak raki. On nie był rakiem, nie mógł tak po prostu zmienić kierunku. Miał swoje zasady, które dzisiaj tak brutalnie zanegowano.
W celi zapanowała nieznośna, napięta cisza, w której rozległ się donośny i złowrogi głos spod okna:
— Bydło!
— Co? — podniósł się Błatniak. — Kto tu jest bydło?
— Wy! — rzucił zabójca Milczek.
— Słyszeliście? A czemuż to my jesteśmy bydło?
— Najpierw trzeba pomyśleć, a potem mówić — wyseplenił obrażony Eser.
Ale Milczek tylko raz poruszył ociężale swoje zwaliste ciało w szarym świetle z okienka i znowu schował się w cieniu, przewracając na drugi bok.
— Bronisz oficera czy jak? — czepiał się go Błatniak. — Ależ oficer się nie gniewa. Prawda, oficerze?
Porucznik popatrzył prosto, bez mrugania, w jego bezczelną twarz i Błatniak chyba coś wyczuł.
— Oficer się nie zgadza! — obwieścił Błatniak. — Trzyma z bandytą. Oto macie dwie kontry!
— Mało, że bydło! Do tego jeszcze kanalie — z nagłą stanowczością powiedział porucznik, czując że traci coś raz na zawsze. Nie było szansy, by coś jeszcze naprawić albo zmienić, więc było mu już wszystko jedno.
— A co, nie mówiłem!? Ten też kontra! A ci durnie z Czeka jeszcze mają wątpliwości.
— Idź, zakapuj! — powiedział porucznik.
— Iść nieładnie — odezwał się Eser. — Ale kiedy zapytają, to cóż... ukrywać nie trzeba. Wróg klasowy! — bryzgając śliną zakończył Eser krzykliwym głosem. Przed nim uniósł się na kolana przerażony Stary.
— Cicho, bądźcie cicho! Mogą usłyszeć... Wtedy nas wszystkich...
Ale jego uspokajanie jeszcze bardziej rozzłościło zapienionego Błatniaka, który krzyczał już bez ogródek:
— Co cicho?! Sam niech będzie cicho! To spiskowiec! A tamten bandyta! To wrogowie! Zamierzali zabić ochronę...
— Zamilcz! Co robisz? Opamiętaj się — rozpaczliwie błagał Stary. Ale na próżno.
— Ach, i ty? Ty też po ich stronie! Ty też jesteś kontra, za Boga, przeciwko rewolucji...
Powoli, jakby walcząc z bólem, spod mrocznej ściany naprzeciwko uniósł się Milczek, przestąpił bosymi stopami nad wyciągniętymi nogami Esera i sunął dalej, ociężale, ale z zawziętą stanowczością na czarnym, obrośniętym szeroką brodą obliczu. Błatniak, przeczuwając coś niedobrego, zaczął piskliwym głosem wrzeszczeć od progu:
— Nie podchodź! Nie podchodź... Nie podchodź...
Stracił oddech i zacharczał, gdy Milczek wielgachną dłonią chwycił go za koszulę na piersi, podciągnął do góry, przełamał w pasie i rzucił na podłogę. Cherlawy Eser przezornie odsunął się, stary nauczyciel zastygł bez ruchu, a porucznik poczuł, że zaraz stanie się coś złego.
— Stój! — rozkazał surowo, tak jak przywykł rozkazywać żołnierzom. — Stój! Dosyć...
— Uduszę bydlaka...
— Nie trzeba. Puść go!
Ich krzyki i szamotaninę w celi usłyszano na korytarzu, szczęknął zamek i drzwi gwałtownie się otworzyły.
— O co chodzi? Co się tu dzieje?
W drzwiach stali dwaj czekiści: nie przestąpili progu, ale i tak pewnie wszystko zrozumieli.
— Wstać! Wszyscy wstać!
Pierwszy szybciutko poderwał się Eser, za nim z wysiłkiem uniósł się Stary, potem, po chwili wahania, wstał porucznik. Milczek z wyraźną niechęcią wypuścił z rąk Błatniaka i ciężko dysząc też stanął na nogi. Błatniak leżał na podłodze, sprawiając wrażenie, że kona. I nagle zaczął lamentować, przebierając w powietrzu nogami w rozczłapanych kamaszach z przyschniętą gliną na podeszwach:
— Ratujcie mnie przed nim, ratujcie! To bandyta, chciał mnie udusić. Żebym ich nie wydał... Tego bandytę i tamtego drugiego, oficera...
To było potworne, ale porucznik słowem się nie odezwał. Cóż zresztą mógł powiedzieć, w jak zaprzeczać? Czuł tylko nieznośny wyrzut sumienia — komu zaufał? Wczoraj było ciemno, nikogo nie widział. Ale przecież ich słyszał! Czyż nie znał takich i im podobnych ludzi — z wojska, wojny, czy chociażby z kompanii piechoty, którą dowodził. A to wszystko za pół wiadra kaszy.
— Wychodzić — rzucił krótko przedni czekista o szerokich barach i w wymiętej skórzanej czapce z daszkiem. Zza jego pleców wyglądało jeszcze dwóch. Porucznik zrozumiał, że trzeba iść.
Zapomniawszy o swoim szynelu w kącie, porucznik wyszedł na korytarz i zatrzymał się. Za nim, ciężko człapiąc bosymi stopami, nieporadnie wyłaził z celi zabójca Milczek. Przez głowę porucznika przemknęła myśl: „Trzeba mu oddać buty”. Ale w tej samej chwili szturchnięto go w plecy i porucznik powoli ruszył przodem przed czekistami. Z tyłu, w celi, dał się słyszeć rozpaczliwy głos starego nauczyciela:
— Ludzie, co wy robicie, ludzie!..
Stary głośno mówił coś jeszcze, ale porucznik nie słuchał. Myślał z goryczą: że też tak się musiał w życiu pomylić! Oczywiście, nie pierwszy raz. Ale chyba ostatni. Tylko ta myśl pocieszała go przed nieuniknionym końcem.